sobota, 28 czerwca 2014

Piernik lany "krakowski" czyli nadal ciasteczkowo

  Ciasto dziś upiekłam, zgodnie z obietnicą daną sobie, że 3-4 razy w miesiącu uraczę się czymś własnej roboty. Pozbierałam do kupy wszystkie moje umiejętności kulinarne, sięgnęłam po zeszycik i... upiekłam piernik. Wersja oszczędna bez miodu. Nie wiem czy to ta aura burzowa czy co innego, ale humoru mi to nie poprawiło. W dodatku po odwyku cukrowym jakoś mi nie smakował tak jak dawniej, choć wyszedł nad wyraz okazale.
Oto przepis

maka 400 g
cukier 250 g
mleko 1 szklanka
margaryna 125 g
jaja 2 szt.
powidła śliwkowe 4 łyżki
kakao 2-3 łyżeczki
Przyprawa do piernika
soda 1 łyżeczka
bakalie wg uznania

Margarynę rozpuścić i ostudzić. Do przesianej mąki dodać wszystkie sypkie składniki. Utrzeć jaja z cukrem, dodać mleko a następnie mąkę z dodatkami. Mieszając dodać powidła, rozpuszczoną margarynę i bakalie.
Keksówkę natłuścić i obsypać bułką tartą. Wstawić do nagrzanego piekarnika o temp. 175 stopni termoobieg + grzałka dolna. Piec 1 godzinę.

Oto zdjęcia ciągu dalszego ciasteczkowych hafcików :)






A oto piernik w całej okazałości. Moje zdjęcia są takie sobie ale gdybyście miały ochotę obejrzeć prawdziwe majstersztyki to zapraszam  tu - http://tastyvariations.blogspot.com/








czwartek, 26 czerwca 2014

Słodkości czyli rozpraszania ciąg dalszy :)

   Dietę ŻP stosuję już prawie dwa miesiące, ale kimże ja jestem jak nie zwykłym człowiekiem, toteż chwile słabości mi się zdarzają. Nagle ni stąd ni zowąd zapach jakiś znajomy zaleci, a to nieopatrznie na stronę kulinarną wejdę... Jednak zęby twardo zaciskam i słodkości na wyciągnięcie ręki trzymam. Tak sobie obiecałam, że na wyciągnięcie ręki je trzymać będę. Był nawet moment, że zastanawiałam się czy gdyby ktoś mi rzucił a ja bym paszczęką złapała to byłoby złamanie tej zasady czy nie? Ręce trzymałabym wtedy z tyłu. Rozważania na ten temat trwały czas jakiś, ale z braku środków na pomoc prawniczą, która w tym wypadku wydała mi się niezbędną, porzuciłam nadzieję na rozwianie wątpliwości w tym temacie.  Postanowiłam kuchnię omijać szerokim łukiem. Zasiadłam przed komputerem i zaczęło się skakanie po wiadomościach. Oczywiście wybierałam te niezbyt aktualne, żeby nie daj Boże się nie zdenerwować, boć przecie wiadomo, że człek wkurzony głodny się robi. Podkusiło mnie, przeczytać dlaczego Polki nie chcą rodzić dzieci. Z badań statystycznych dowiedziałam się, że po pierwsze Polki nie rodzą bo nie mają stałego partnera, po drugie bo nie mają stałej pracy (czyt. śmieciówki), po trzecie bo nie mają własnego lokum, a na wynajem ich nie stać (patrz po drugie). Reszta przyczyn była marginalna, te pozycje były obłożone przez pytane Polki największym procentowym poparciem. Wydało mi się, że sprawa jest jasna i tu wszelkie rozważania można odłożyć na półkę, ale dyskusja była długa i namiętna tyle, że o niczym. Padało wiele "mądrych" wypowiedzi, które miały jeden plus - skutecznie mnie rozproszyły. Porzuciłam internet i udałam się z psem na spacer, by choć odrobinę otrząsnąć się. Po drodze w mej wyobraźni roiły się tysiące kobiet przekonanych, że powinny mimo wszystko urodzić. Byłyby same, bo partnera stałego (o mężu nie wspominając) brak, mieszkałyby chyba pod mostem i odżywiały się wygrzebanymi z ziemi korzonkami, bo lokum brak a śmieciówkę po zajściu w ciążę zaraz by straciły. Pomyślałam sobie, że te moje rodaczki to jednak rozważne kobiety są, bo przecież powiedzenie, że - jak Pan Bóg da dzieci, to da i na dzieci - można spokojnie między bajki włożyć.
Po powrocie w pielesze domowe postanowiłam rozproszyć się metodą tradycyjną czyli haftem. Wydało mi się to o wiele bezpieczniejsze :)







wtorek, 24 czerwca 2014

Coricamo czyli znowu niespodzianka :) oraz serce kogutkowe

   Dziś króciutko, bo hafcik czeka :) List otrzymałam niespodziewanie, kopertę rozrywam, zawartość wyszarpuję a tu gazetka - "Twórcze inspiracje". Szalenie różnorodna, na zasadzie dla każdego coś dobrego.
Pooglądać można sobie  dokładnie strona po stronie tu - CORICAMO

Teraz przedstawiam nowe serce. Wyszywałam je z myślą o Oldze z Pod tym samym niebem
Ja mimo, że mieszkam prawie 20 lat na wsi, pozostałam w głębi duszy mieszczuchem. Olga przeprowadziła się na wieś nie tak dawno, ale w jej postach widać, że czuje ten świat całą swoją duszą. Piękne opowieści o stadzie kurek zielononóżek zainspirowały mnie do wyhaftowania tego serca.

Serce wyhaftowane na kanwie 14 czyli 54 oczka na 10 cm produkcja Tajlur, zakupiona w Coricamo
Kanwa jest gęsta i sztywna. Można na niej haftować bez tamborka a każdy krzyżyk wychodzi idealnie.
Jej niebagatelnym plusem jest cena, w porównaniu do innych jest po prostu tania i w dodatku w wielu kolorach. Nici - mulina DMC i Ariadna. Dobierane na moje "oko" :)









sobota, 21 czerwca 2014

Haft czyli przymus twórczy

   Dwa dni temu...  wieczorem...

   Wkłułam kolejny raz igłę w kanwę, stawiając ostatni krzyżyk. Jeszcze maleńki beksticz tu i tam i włala dzieło gotowe. Zsunęłam okulary na czubek nosa, odsunęłam wiekopomne dzieło na wyciągnięcie ręki i zaczęłam krytycznym okiem lustrować efekt pracy mych rąk.  Lustracja okazała się zadowalająca.  Odłożyłam hafcik na rosnącą wciąż kupkę i nagle radość ze skończenia pracy została zastąpiona przez dojmującą pustkę. Coś we mnie zawyło. Auuuu! Jakiś przemożny imperatyw pchał mnie do działania. Jednak szybkie spojrzenie na zegarek, upewniło mnie, że druga godzina w nocy nie jest najlepszym porą na wybieranie nowego haftu. Westchnęłam tak głośno, ze nawet pies spojrzał na mnie karcąco i porzuciłam nadzieję na natychmiastowe zaczęcie nowej pracy. Udałam się na nocny spoczynek. Choć w moim przypadku trafniejsze byłoby określenie nocno-poranny spoczynek.

Przedwczoraj... rano czyli tak koło południa...

Chciałabym napisać, że wstałam pełna werwy i chęci do życia, ale kłamać nie będę. Jak zwykle zwlokłam się z wyrka pełna niechęci do całego świata. Umyłam się, bo tak trzeba. Zjadłam, bo powinnam a jak już o powinnościach mowa, to nawet pobieżne spojrzenie wokół, dało mi do zrozumienia, że najwyższy czas poszukać odkurzacza. Urządzenie zwane przeze mnie Goblinem, stało upchnięte w najciemniejszym kąciku. Wytargałam je w wielkim trudzie i udręce i już miałam podłączyć do prądu, kiedy zadzwonił telefon. Porzuciłam Goblina i udałam się do pokoju by poprowadzić szalenie nudną konwersację, która jednak miała jeden plus - w trakcie jej trwania nie dało się sprzątać. Wszystko co dobre szybko się kończy, wymiana opinii na temat poziomów umysłowych co poniektórych osobników, ponoć rodzaju ludzkiego została zakończona i pretekst do niesprzątania przestał istnieć. Pomyślałam, że po sprzątaniu czeka mnie nagroda w postaci nowego haftu i poczuwszy w sobie moc przenoszenia gór, lasów tudzież innych karkołomnych wyczynów, pognałam do Goblina i już, już miałam go włączyć, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Porzuciłam Goblina i udałam się do furtki, gdzie przez kilka minut przekonywałam Pana po drugiej stronie, że nie posiadam niczego co nadawałoby się na złom, oprócz naszego auta. Niestety do owego pojazdu mój Ślubny jest szalenie przywiązany. Na owo przywiązanie niebagatelny wpływ ma pewnikiem fakt, że przed nami jeszcze ponad dwa lata spłaty kredytu za ten ostatni krzyk techniki końca XX wieku. Pan Złomiarz w końcu stracił nadzieję, że coś ze mnie wydusi i udał się na dalsze poszukiwania, ja zaś powróciłam do przerwanych czynności. Wróciłam do domu i zanim doszłam do kontaktu, psica zażądała spaceru. Poszłyśmy na spacer, zaś po powrocie bez zbędnych ceregieli udałam się w kierunku Goblina. Zadzwonił telefon, zawróciłam i poszłam do pokoju - "Jak się cieszę, że cię słyszę! Tyle czasu nie dzwoniłaś (będzie ze dwa dni), co u ciebie?"
Trzy godziny później, spojrzałam niechętnym okiem na Goblina pełna przeczucia, że zbliżenie do niego zapewne zaowocuje jakimś dzwonkiem. Jednak moje Logiczne Ja trzepnęło mnie w ucho za wiarę w przesądy i popchnęło w stronę Goblina. Poszłam, wzięłam kabel do ręki i chciałam go już podłączyć, kiedy usłyszałam dzwonek, tym razem do drzwi. Zrezygnowana upuściłam kabelek na podłogę i potruchtałam nazad do furtki. Miotałam się tak jeszcze ze dwa razy, bowiem sąsiadka zapragnęła rozmienić banknot o wysokim nominale. Niestety okazało się, że w całym domu nie posiadałam wystarczającej ilości gotówki by zadośćuczynić prośbie sąsiadki. Powróciłam do przerwanej czynności i... zadzwonił dzwonek, tym razem telefon. Po krótkiej rozmowie, postanowiłam ulec nieznanym planom Wszechświata i schowałam Goblina w najciemniejszym kąciku, po czym zajęłam się tym co Zosieńki lubią najbardziej czyli wybieraniem nowej robótki.
Mogłoby się wydawać co w tym trudnego, a jednak... Ostatnio mym życiem robótkowym zawładnęły małe formy. Powstało na kopy małych serwetek, taśm zdobnych, serc w różnych postaciach a to haftu a to wydzierganych szydełkiem, większość jeszcze nawet nie obfocona. Zapragnęłam czegoś większego. Firanka byłaby dobra, ale tu względy natury finansowej przykróciły me pragnienia nader skutecznie. Porzuciwszy więc marzenia fiarankowe, poczęłam szperać w zapasach hafcianych wzorów. I nagle - Eureka! Przypomniawszy sobie o schemaciku wydrukowanym przed laty i porzuconym z jakichś bliżej niepojętych  względów, rzuciłam się na segregator. Jest! Szybkie spojrzenie na tabelę kolorów, o kurna DMC! Okazało się, że mam ledwie parę kolorów, ale jak to powiadają dla chcącego nic trudnego. Przyniosłam sześć pudełek z mulinami i postanowiłam dobrać nici samodzielnie, kierując się zdjęciem gotowej pracy. Cztery godzinki przeleciały jak z bicza trzasł, z wypiekami na twarzy i spojrzeniem pełnym dumy spoglądałam na pudełko z przygotowaną paletą mulinek. Teraz już tylko kanwa i można przystąpić do najbardziej ekscytującej czynności na świecie czyli hafcenia (nie kojarzyć błędnie z czynnością fizjologiczną polegającą na nagłym zrzuceniu treści pokarmowej z żołądka). Zaparzyłam herbatkę, pewna że już za moment zacznę wyszywać. Rozłożyłam materiał i zerknęłam na liczbę krzyżyków z której składa się mój wybrany schemacik... nagle poczułam lodowaty chłód, ciarki biegały mi plecach z góry na dół i w poprzek... przypomniałam sobie dlaczego ów schemat czas jakiś temu został przeze mnie porzucony! Z braku kanwy... Liczba krzyżyków wynosiła jak byk 260 na 175 a ja miałam przed sobą kanwę 14 (54 krzyżyki na 10 cm). Wiem, wiem chciałam coś większego zrobić, ale przecież nie "Bitwę pod Grunwaldem" ! Cztery godziny dobierałam nici do haftu, którego nie mam na czym wyszyć. Z determinacją zaczęłam przeszukiwać zapasy hafciane. Na samym dnie leżał niepozorny pakiecik z napisem
                      Linda 27 ct  35 x 42 cm kolor biały  gęstość 107 nitek/10 cm   100% bawełna
Jestem uratowana :) Od wczoraj dziubię a każdy krzyżyk to mój uśmiech  :)))

Zdjęcia zrobione po staremu czyli ciemną nocą. Noc zapadła, w domu słychać równy oddech śpiącego Ślubnego oraz miarowe chrapanie Psicy, ja miast spać, pstrykam fotki dla Was, by właściwie zilustrować powyższy post. Bez atrybutów uchwyconych na pierwszym zdjęciu haft nie miałby szans powstać, bowiem drobnica to straszliwa.





piątek, 20 czerwca 2014

Blue czyli jedynie słuszny :)

      O tym, że lubię zaglądać do Katarzyny z Retro blue to już chyba wszystkie wróble ćwierkają. Klimacik wspaniały a dzięki zdjęciom mogę w try miga przenieść się do zakątków o których nawet nie miałam pojęcia, że istnieją. Czasem czuję się podróżnikiem, czasem ogrodnikiem a czasem pasażerem wehikułu czasu ;)
  Ostatnio dostałam ataku śmiechu przeczytawszy o jedynym słusznym kolorze czyli blue :) I śmiałam się tak perliście dopóty, dopóki ostatnie zdarzenia nie przyprawiły mnie o czkawkę...
Czkając sobie tak, zorientowałam się, że sformułowanie - "jedynie słuszne" - posiada głęęęęboki wydźwięk.
Ciarki przeleciały mi po pleckach i postanowiłam, zastosować się do polecenia, które w dawniejszych czasach było wypisane na tabliczkach, zawieszonych we wrocławskich tramwajach. Rzeczone tabliczki umieszczone były nad oknami i głosiły wszem i wobec...

N I E   W Y C H Y L A Ć   S I Ę

... wzięłam głęboki wdech i szybko zaczęłam robić przegląd moich robótek, Po chwili z mej wątłej piersi wyrwało się westchnienie ulgi - jest! Jest blue i to całą gębą!

Oto dowód, że jestem jak najbardziej w zgodzie z jedynie słusznym kolorem czyli blue :)









sobota, 14 czerwca 2014

Szydełko czyli komu, komu bo idę do domu :)

   Jak bardzo jestem zachwycona sercami Vautier, to chyba widać. Zachwyt przerodził się w lekką obsesję, ale od czasu do czasu popełniam coś innego. Poniżej efekty prób zerwania z nałogiem haftowania serc. Jak widać próba nie udana  do końca, bowiem jedna z prac i tak ma kształt serca ;)))
Serwetka jak i serce zostały wykonane techniką koronki brugijskiej. Uwielbiam je robić, ale niestety mam mało wzorów - schematów, dlatego gdyby ktoś znał namiary na jakąś stronkę z ciekawymi serwetkami to proszę o namiary :)))









piątek, 13 czerwca 2014

Serce cukierkowe czyli odwyk na całego :)

Jak większość z nas w pewnym wieku, tak i ja wylądowałam na diecie. Przez lata ignorowałam wygląd zewnętrzny, pewna że to wystarczy by wszelakie diety trzymać od siebie z dala. Na samo słowo - dieta - łapałam za kropidło i z okrzykiem na ustach - "Apage Satanas!" - odstawiałam nadprogramowy śmigus dyngus. Niestety, mój kręgosłup nadwyrężany bez umiaru od lat, znalazł sobie sojusznika, mój własny żołądek. Organ jak by nie było niezwykle użyteczny, po latach wiernej służby nagle się zbuntował i nie pomagały przemowy w stylu - "i ty Brutusie?!". Sensacje były na tyle dotkliwe, że w końcu się poddałam. Mówi się trudno, jak trzeba to trzeba, ale jaką dietę wybrać? Liczyć kalorie? Ja dyskalkul z krwi i kości, miałabym całymi dniami żyć z ołówkiem w ręku... pochichotałam z tego pomysłu cichutko pod nosem, wiedząc że ta droga szybko sprowadziłaby mnie na manowce. Na samych soczkach żyć nie będę, odpada. Wegeterianinem też nie zostanę, proszę mi wybaczyć, ale ja jednak jestem zdecydowanie wszystkożerna.
Dieta śródziemnomorska nie wypali w zimie. I tak bez końca, każdej diecie potrafiłam przypiąć łatkę... aż w końcu poszłam po rozum do głowy i zastosowałam dietę naszych matek, babek i prababek. Dieta sprawdzona, solidna i można by powiedzieć z korzeniami. Po pierwsze odstawiłam słodycze, ale nie całkowicie, bo znając siebie jakby nie było od urodzenia, wiedziałam, że całkowita izolacja od ulubionego pokarmu, zaowocuje w końcu porzuceniem diety. Odstawiłam całkowicie słodycze,  że tak powiem kupne czyli czekolady, batoniki, wafelki, cukierki itp., itd. Pozwalam sobie czasem na loda a że te są dostępne w mieście a ja mieszkam na wsi, więc to rzadka przyjemność. Czasem coś upiekę, tu ratuje mnie wrodzone lenistwo. Świadomość włożonej pracy w owo ciasto oraz straconego czasu, który mógłby być wykorzystany na robótki, skutecznie ogranicza ilość ciastowych produkcji. Jednak miałam świadomość, że to nie wystarczy...Postanowiłam wprowadzić w życie najlepszą dietę, wypróbowaną przez poprzedzające nas pokolenia ...

Ż P  czyli żryj połowę

Na początku czyli jakiś miesiąc temu przeżywałam traumę na zakupach. Przechodząc obok półek ze słodyczami miałam łzy w oczach i gulę w gardle. Oto mijałam regały zapełnione wszelakim dobrem. które nagle okazało się niedostępne dla mnie... Ręka sama się wyciągała... ale robiłam głęboki wdech i nerwowym truchcikiem mijałam zakazane tereny w marketach, odwracając głowę w drugą stronę. W myślach powtarzałam jak mantrę - pójdę do pasmanterii, pójdę do pasmanterii... Pomagało. Porcje na talerzu ograniczyłam do połowy, dosłownie. Poza tym jem wszystko. Najważniejsze, że to działa :))
A jeszcze bym zapomniała, nie ważę się ani nie mierzę. Wolałam nie ryzykować, że zacznę panikować na widok stojącej w miejscu wagi, bądź nie zmieniających się obwodów tu i ówdzie. Minęło około 5 tygodni i spodnie zrobiły się luźniejsze a mój żołądek przestał mi doskwierać. Jakie to cudowne uczucie, kiedy mija kolejny dzień i kolejna noc bez bólu. Kręgosłup jest oporniejszy i pewnie jeszcze sporo wody w rzece upłynie zanim da mi spokój, ale światełko w tunelu już widzę...
 
 Oto nowe serce, te nazwałam cukierkowym :) Powstało, kiedy byłam na "głodzie", okazało się świetnym antidotum. 







sobota, 7 czerwca 2014

Dzień jak codzień czyli próba optymizmu

 
...przed paroma dniami...

   Wyobraźcie sobie pasmanterię, dużą i dobrze zaopatrzoną. Co ja mówię, bardzo dobrze zaopatrzoną, żeby nie powiedzieć świetnie. No i jak, już ją widzicie? Dobrze, teraz wyobraźcie sobie w niej mnie. Skojarzenie samo się nasuwa - szaleństwo. Najpierw stanęłam przy półkach z włóczkami, wełenki prawdziwe, moherki na chusty i szale, anilanki i akryle w pięknych kolorach. Wrzuciłam co się dało do koszyka i pognałam kurcgalopkiem dalej. Wyhamowałam z wizgiem dzikim przy kordonkach, pełny asortyment Ariadny i Altin Basak. Kiedy zobaczyłam, że są nawet chusteczkowe, w oku zakręciła mi się łza wzruszenia. Upchałam do koszyka co się dało i popychana silnym imperatywem posiadania, udałam się wgłąb sklepu. Nabyłam jeszcze kilka tkaninek  i nagle zobaczyłam wstążki. Oj, czego tam nie było - satynowe i bawełniane, gładkie, lśniące i matowe, w krateczkę i w paseczki... długo można by wymieniać. Przystanęłam i zadumałam się nad wyborem, kiedy w rozmyślaniach nad tak ważną kwestią, zaczął mi przeszkadzać jakiś hałas. Rozejrzawszy się, stwierdziłam, że źródło musi być gdzieś dalej. Starałam się skupić nad wstążkami, ale rumor był coraz głośniejszy... i coraz głośniejszy... I CORAZ GŁOŚNIEJSZY...

   Obudziło mnie szczekanie psa i śmieciarka. Próbowałam jeszcze zamknąć oczy i wrócić do mojej wyśnionej pasmanterii, ale niestety plan spalił na panewce. Psica ujadała jak szalona, podekscytowana, hurgoczącym potworem, który podkradał zawartość naszego kubła. Już, już miałam zacząć pomstować na cały świat, ale... przypomniałam sobie o moim postanowieniu. W końcu optymistce nie wypada witać nowego dzionka niecenzuralnym słownictwem, rodem spod budki z piwem. Rada nie rada wstałam z promiennym uśmiechem i nietypowo postanowiłam zacząć ten dzień od śniadania. Otworzyłam lodówkę i czas jakiś zawisłam, podziwiając resztki jej zawartości. Przyznaję się szczerze, na śniadanie nigdy nie mam ochoty, jem je z obowiązku. Toteż wyciągnęłam plasterek wędliny, dołożyłam do niego kawałek pieczywa i przystąpiłam do parzenia herbatki, która smakuje mi zawsze o każdej porze dnia i nocy. Zasiadwszy do stołu, poczęłam śniadać. Pierwszemu łykowi herbatki towarzyszyło dziwne wrażenie, że coś jest nie tak, ale co? Powąchałam wędlinę, pomacałam pieczywko, wzięłam następny łyczek herbatki, smakując go długo i szczegółowo. Wszystko było w porządku. Westchnęłam i pomyślałam, że chyba pani Magister miała rację i najwyraźniej nie tylko moja cera, ale i ja sama zaczynam się starzeć. Zabrałam psicę na spacer a po powrocie zainspirowana cudnym snem, wzięłam się za haftowanie. Wiadomo przy miłym zajęciu czas szybko płynie, ani się obejrzałam jak była już pora obiadowa. Udałam się do kuchni i postanowiłam ponownie zlustrować zawartość lodówki. Otworzyłam, nie znalazwszy nic ciekawego już miałam zamknąć jej podwoje, kiedy ze zdwojoną siłą uderzyło mnie wrażenie, że coś jest nie tak. Zesztywniałam cała a mój wzrok powędrował do góry, szukając wyświetlacza... zamiast temperatury były na nim kreseczki. Zamknęłam  i otworzyłam ponownie, hołubiąc gdzieś na dnie duszy nadzieję, że to jeno zwid jakowyś. Nic z tego, kreseczki były a chłodzenia w lodówce ani śladu.
   Potem nastąpiło kilkanaście godzin wypełnionych licznymi konsultacjami, po których to zyskiwałam to znów traciłam resztki nadziei. Ostateczna diagnoza zapadła nazajutrz. Moja chłodziareczka Nordline padła śmiercią naturalną i chociaż miała ledwie 8 lat, to ponoć była lodówkowym Matuzalemem, bo jak zostałam poinformowana sześcioletni sprzęt chłodzący jest już w wieku nader sędziwym.
   Jeszcze w żałobie ale jako obowiązkowa optymistka, z okrzykiem na ustach - "Umarł król, niech żyje król!"- udałam się wraz ze Ślubnym się do pobliskiego miasteczka po nowy sprzęcik.  Po wizytach w kilku sklepach ze sprzętem AGD, doszłam do wniosku że z marszu mogę grać słodką idiotkę (producentów filmowych, tudzież reżyserów zapraszam), bowiem tak mnie w nich potraktowano. Zniesmaczona, opuściłam ich niegościnne progi. W ostatnim sklepie, kiedy Ślubny już stracił nadzieję, że kiedykolwiek uda nam się nabyć nowy sprzęt, zobaczyłam wizualizację moich pragnień i wymagań, jeszcze dyskretne zerknięcie na cenę i mały test sprzedawców. Zakup został dokonany.
Dokształciwszy się w internecie, wiem że nie  powinnam się do niej przywiązywać, bo jej żywot pewnie nie będzie zbyt długi...

Zainspirowana snem pasmanteryjnym, stworzyłam taki oto obrazeczek. Miał powstać jako odskocznia od serc, ale wolny od nich nie jest ;) Obszyty niebieską krateczką. Można go powiesić na drążku a co najważniejsze prać bez problemu.