środa, 19 lutego 2014

Cisza czyli hałas nie do zniesienia

  Rozległy się dźwięki piosenki "Chmurki w błękicie" i telefon zaczął wędrować po szafce nocnej. Zosieńka wyrwana z głębokiego snu wymacała w końcu telefon i  odebrała. To była pobudka.  Leżała nadal w łóżku, balansując na cienkiej linii odgradzającej sen od jawy. W końcu dopingowana przez fizjologię wstała. Dzień za oknem zapowiadał się przepięknie. Słońce świeciło i nawet ptaszyny zachęcone ciepłem darły się wniebogłosy. Była sama w domu. Ostatnio za tym nie przepadała. Kiedyś lubiła celebrować cenne chwile samotności, ale ostatnio w takich momentach nie mogła znaleźć sobie miejsca. Tak też było i dziś, wszystko czym próbowała się zająć, po chwili zdawało się jej nudne i ponad siły. Wyszła na spacer z psicą. W powietrzu było czuć wiosnę, chociaż to dopiero druga połowa lutego. Koty wygrzewały się na słońcu, radując się tą niespodziewaną anomalią pogodową. Powinna się cieszyć razem z nimi, ale jakoś nie potrafiła. Wróciły razem z psicą do domu i Zosieńka odkryła co jej przeszkadza. Cisza. Chcąc szybko temu zaradzić wybrała płytę i po chwili zaczęła słuchać chrapliwego głosu Armstronga. Podkręciła głośność, korzystając z braku sąsiadów i ... nie pomogło. Cisza nadal była razem z nią, nawet jakby głośniejsza. Zrezygnowana, zmniejszyła głośność. Puste pokoje drażniły ją, muzyka nie pomagała, postanowiła chwycić się ostatniej deski ratunku i zaparzyć herbatę. Ręce automatycznie wykonywały kolejno po sobie następujące czynności a myśli puszczone samopas, pobiegły przed siebie radosnym, niczym niekontrolowanym truchcikiem.
Zosienka ostatnio mało pisała, ale dużo czytała. Z uporem nałogowego maniaka wczytywała się w kolejne posty na blogach starych i dopiero co znalezionych. Dowiadywała się mimo woli, różnych ciekawych rzeczy o sobie. Po pierwsze, że pewnie jest szalenie zakompleksiona i dlatego zdecydowała się na pisanie bloga.  Oczywiście nikt jej tego w oczy indywidualnie nie powiedział, ale taka ponoć jest psychologiczna diagnoza typowego blogera.  Zosieńka nie była wprawdzie pewna czy jest typowa, ale gdzieś tam poczuła lekkie ukłucie...
Po drugie mimo tego, że posiada ponad ćwierć wieku stażu małżeńskiego, to żyje w nieudanym związku. Dlaczego? Ano dowiedziała się, że w udanych małżeństwach czy też jak kto woli związkach, partnerzy się nie kłócą, a Zosieńka ze swoim Ślubnym nie raz i nie dwa kłóciła się, i to tak, że aż iskry szły. Okazuje się, że powinna swojego Ślubnego wymienić na nowszy model, albo zacząć kłamać, że jej życie małżeńskie to jedno pasmo radości i pogodnych dyskusji partnerskich na wysokim poziomie. Tu dochodzimy do punktu trzeciego czyli  mówić zawsze prawdę, całą prawdę i tylko prawdę czy "lukrować" jak się da?
  Zosieńka nalała herbatę do filiżanki, zmieniła Armstronga na szeroko pojęty dixieland i powróciła do rozmyślań. Zastanawiała się co chciałaby przeczytać w komentarzach pod  swoimi postami i w pierwszej chwili przeraziła ją myśl o krytyce ale kiedy pomyślała, że w pochwałach może się kryć "lukrowana prawda" zrobiło się jej gorąco, mimo iż nie zdążyła jeszcze wypić ani łyka dopiero co zaparzonej herbaty.  Ktoś, kiedyś powiedział - Boże broń mnie od przyjaciół z wrogami sobie sam poradzę i Zosieńka czuła, że coś w tym jest. Jak żyć nie wiedząc co kryje się za pochwałą? Nagle wszystko stało się trudniejsze, pozytywny komentarz to prawda czy tylko kadzenie z nadzieją na rewanż? Ponoć nie wypada krytykować. To co wtedy robić -  milczeć/? A jeśli ktoś nie skomentował, bo najzwyczajniej w świecie nie miał czasu...Czy naprawdę lepiej żyć w ciągłych domysłach i niedomówieniach? Może jednak lepsza jest prawda, choćby nawet czasem bolesna... Takie myśli tłukły się po głowie Zosieńce.
Pochłonięta rozważaniami nie zauważyła, że płyta się skończyła i wokół niej znowu była tylko cisza pełna wykrzykników...


Wspomnienie zeszłego lata...

.... uwielbiam lilie...

....miała być mieszanka kolorów a wszystkie były takie :)))



wtorek, 11 lutego 2014

Niebo gwiaździste nade mną czyli rozważania Zosieńki i nie tyko...

   Była zmęczona. Kolejny dzień miał się ku końcowi, a ona marzyła tylko o tym by zwinąć się gdzieś wygodnie w kłębek. Ostatnio bardzo doceniała spokój. Nie spieszyło się jej tak bardzo do jutrzejszego dnia jak kiedyś. Odkąd odkryła, że z każdą upływającą godziną zbliża się do końca, starała się delektować upływającymi kolejno dniami...  godzinami...   minutami...   Jednak życie mając za nic jej pragnienia, bezlitośnie wciągało ją w wir codziennych spraw.  Zakupy, sprzątanie, gotowanie, pranie... Wstała i poszła zobaczyć, czy automat już skończył pranie, wystukała kod i wyjęła zmierzwione kłęby. Zadumała się doliczywszy się tylko trzech skarpetek, ale przeszła nad tym do porządku dziennego. Rytmicznie co jakiś czas była zaskakiwana  takim brakiem. Kiedyś często się zastanawiała gdzie podziewają się zagubione części garderoby, ale rutyna dnia codziennego zabiła w niej ciekawość. Teraz tylko westchnęła i zanotowała w pamięci, że trzeba będzie kupić nowy komplet. Rozwieszała poszczególne części odzienia, a jej myśli błądziły w bezmiarze pomysłów, które wciąż roiły się w jej głowie. Skończyła wieszać i poszła posprzątać po wieczornym posiłku. Raz, dwa uwinęła się ze wszystkim i już, już miała zwinąć się w kłębek, kiedy zobaczyła błagalne spojrzenie swojego pupila. Jego wzrok mówił wszystko, westchnęła, ubrała się i wyszła z nim na spacer.  Niezadowolona z tego nieplanowanego wypadu już miała fuknąć  żeby się pospieszył , kiedy jej wzrok przykuł wschód księżyców. Jej spojrzenie raz skierowane w stronę rozgwieżdżonego nieba pozostało tam na długo... Gwiazdy migotały a ona myślała, że może gdzieś tam, ktoś też patrzy w niebo...

Parę tysięcy lat świetlnych dalej...

  Zosieńka stała na podwórzu, okutana w kurtkę Ślubnego. Nie przepadał za tym kiedy używała jego wyjściowego odzienia do podwórkowych wypadów, ale teraz spał  a wiadomo czego oczy nie widzą tego serce nie boli. Miała się już położyć, kiedy Lisia zażądała nocnego spaceru. Właśnie skończyła sprzątać kuchnię po kolacji, wcześniej zdążyła powiesić pranie. Przy tej czynności kolejny raz została zaskoczona zdekompletowanymi skarpetkami. Wkładała sześć skarpetek, wyjmowała pięć. Wkładała dwie, wyjmowała jedną... Kiedyś była przekonana, że owe zaginione skarpetki tkwią gdzieś w labiryncie skomplikowanej maszynerii automatu do prania. Dawno temu po nagłym i widowiskowym zejściu poprzedniej pralki, namówiła Ślubnego, by ją wybebeszyć, mając nadzieję, że odnajdzie zagubione części garderoby. Ku jej zdziwieniu we wnętrzu lewiatana nie było nic, co mogłoby chociaż przypominać resztki zaginionych skarpetek. Od tego czasu pogodziła się z myślą, że część ich garderoby ląduje w czasie prania w innym wymiarze i cieszyła się, że są to tylko skarpetki a nie droższe części odzienia.
  Dreszcz przeszył jej ciało... Noce były zimne, choć patrząc na kalendarz wypadałoby jednak powiedzieć, że ciepłe. Chciała już popędzić psicę, żeby się pospieszyła ale spojrzała w górę i zamarła... Tysiące tysięcy gwiazd migotały i mieniły się, układając się w gwiazdozbiory, których nie umiała nazwać. Wzrok Zosieńki przesuwał się z jednego punkcika na drugi, z jednego skupiska na drugie... Tyyyyle ich było!
  W głowie Zosieńki zrodziła się natrętna myśl, która nie dawała jej spokoju. Może gdzieś tam ktoś też stoi i patrzy na rozgwieżdżone niebo...

Post zadedykowany Jaskółce :)

Jeśli przyjrzycie się dokładniej tej czarnej plamce....

... to przekonacie się, że jest to moja kocica,
 która poluje na ptaszyny, które ja usilnie dokarmiam.

Zdjęcia zrobione przez okno, ale widok był komiczny :)

wtorek, 4 lutego 2014

Dentysta czyli migawki z poczekalni

      Tak jak myślałam pomimo moich nieśmiałych protestów, polegających na usilnym trzymaniu się framugi drzwi wyjściowych oraz klękaniu pod furtką, że o spojrzeniach typu "proszący spaniel" nie wspomnę, zostałam dostarczona pod gabinet 10 minut przed czasem. Jedyne wyjście z przychodni zostało obstawione aby nie wpadło mi czasem do głowy, by niepostrzeżenie się ewakuować. Pozostało mi jedynie czekać. Czekam, czekam...  moja "godzina" minęła a ja dalej czekam i czekam.

Po 20 minutach...

Do przychodni wpada dwóch ratowników medycznych. Każdy z nich to kawal chłopa, ruchy energiczne, wzrok pewny siebie. W poczekalni zapadła cisza. Rozmowy ucichły, nawet dziecko przestało płakać, zainteresowawszy się widocznie niespodziewaną ciszą. Wszyscy pacjenci zwrócili na nich wzrok a następnie na sąsiadów, bowiem nikt nie sprawiał wrażenia potrzebującego ich pomocy. Tylko recepcjonistki zajęte dyskusją na temat szkolnych wyczynów swych pociech, zbagatelizowały bytność jakby nie było dwóch bardzo rosłych panów w rzucających się w oczy pomarańczowych strojach. W obliczu tak jawnego lekceważenia, panowie na moment się zawiesili, by po chwili energicznie zażądać wyjaśnienia powodu ich wezwania. Zaczęło się - "A może to doktor A ... a może doktor B wzywał... Popłoch recepcjonistek rósł wraz ze zniecierpliwieniem ratowników i nie wiadomo jak by się to skończyło, gdyby nie odsiecz w postaci trzeciej pani w białym fartuchu, która jak się okazało była tą "wiedzącą". Chory pacjent został zabrany przez  sprawnie działających ratowników, którzy z widoczną ulgą oddalili się od recepcji, w której teraz panowała dyskusja na temat kto jest winien całemu zajściu.

Minął kolejny kwadrans. Pacjentka u dentysty jak siedziała tak siedzi a poziom mojego stresu wyraźnie wzrósł...

Do recepcji zgłasza się pacjent z receptą do poprawki. Otrzymuje drugą i udaje się na powrót do apteki.

Po dziesięciu minutach ówże pacjent zjawia się ponownie. Okazało się, że wpisano złe dawkowanie. Wyglądał wyraźnie na niezadowolonego. Ciekawe dlaczego?

20 minut potem moje zdenerwowanie zostaje pomału zastępowane przez wczesne stadium wścieklizny, które ponoć cechuje się stanem permanentnego niepokoju. Uciec nie mogę, bowiem drzwi wyjściowe są blokowane przez Ślubnego a do gabinetu wejść nie mogę, bowiem fotel na którym powinnam siedzieć już od ponad godziny, jest zajęty przez jakiegoś masochistę, który chyba wykupił karnet na pół dnia. Kręcę się nerwowo usilnie szukając sposobu wyjścia z tej patowej sytuacji.

W międzyczasie...

Lekarz snujący się od czasu do czasu po korytarzu na widok jednej z pacjentek, przyjaźnie do niej zagaduje...
- Pani znowu u nas?!
Na co pacjentka nie tracąc rezonu odpowiada.
- Lubię lekarzy! Przerzuciłam się na Was z księży, oni tacy niedostępni...

Minęło półtorej godziny od momentu,kiedy powinnam wejść do gabinetu. Stres uleciał w trakcie czekania bez końca... Za to pojawiło się ostatnie stadium wścieklizny. Toczę pianę z pyska...
 Moją uwagę przyciąga młoda matka z dziecięciem, która żąda konsultacji drugiego lekarza. Dziecię jak widać jest w świetnej formie, zagaduje pacjentów i wygląda kwitnąco. Konsylium według mamy owego dziecięcia ma potwierdzić, nieprzydatność syropku aplikowanego potomkowi przed tygodniem. Absurdalność tej sytuacji tak skutecznie mnie rozproszyła, że udało mi się w końcu doczekać chwili, w której otworzyły się przede mną drzwi gabinetu.
Wpadłam do środka jak burza i chociaż miałam wiele do powiedzenia na temat tak długiego oczekiwania, to w środku odczułam dziwną niechęć do otwierania paszczęki. Na resztę tego co się działo w gabinecie spuśćmy zasłonę milczenia. Wyrok na mojego zęba doczekał się odroczenia, bowiem dziś odbyło się łatanie tego co zostało w gębie. Rwanko za jakieś dwa tygodnie, odpowiednio wcześniej znów możecie się spodziewać nagłego i niespodziewanego ataku paniki, który nieuchronnie mnie czeka przed każdą wizytą.

Zosieńka po powrocie do domu, usilnie szukała sposobu, by ukoić swe nerwy, nadszarpnięte ostatnimi przeżyciami. Napić się gorącej herbatki nie mogła, uprzedzona w gabinecie o powstrzymaniu się od spożywania płynów jako też stałych pokarmów. Jej skołatana dusza oczekiwała szybkiego pocieszenia. Przechadzała się po pokojach, coraz bardziej niecierpliwie szukając sposobu na odreagowanie ostatnich przeżyć. Nagle wzrok jej padł na robótkowe gazetki, które skrzętnie od lat zbierała. Pomrukując pod nosem, przytachała na kanapę opasłe segregatory pełne skarbów i wygodnie się rozsiadła. Po chwili zaczęła się kręcić, bowiem odniosła wrażenie, że jeszcze jej czegoś do szczęścia brakuje. Pstryknęła pilotem w kierunku wieży. Z głośników rozległy się dźwięki muzyki Czajkowskiego. Zosieńka głęboko westchnęła i poczęła przewracać stronę po stronie...

Po oglądactwie przyszedł czas na czyny.

Czyny objawiły się takimi oto...

... dwoma jajeczkami - pisankami.

Wielkanoc jeszcze daleko, ale ...

... takich pisanek potrzeba dużo więcej, więc...

...najwyższy czas wziąć się do roboty :))))






sobota, 1 lutego 2014

Styczeń czyli pierwsze koty za płoty

   Zosieńka czuła żywiołową niechęć do sprzątania. Dolegliwość owa towarzyszyła jej od lat, jednak ostatnimi czasy uległa zdecydowanemu nasileniu. Czas płynął nieubłaganie a ozdoby gwiazdkowe  nadal wyzierały ze wszystkich kątów. Smętne byłoż to wyzieranie, bowiem atrakcyjność swą  polegającą  na nowości utraciły, za to zyskały warstwę kurzu. Zosieńka dzień po dniu szukała coraz to nowych pretekstów, by nie wziąć się za robotę, a to trzeba było coś ugotować, a może coś upiec, a wszystko szalenie praco- i czasochłonne. Dlatego kiedy pewnego ranka obudziła się z bólem głowy i zapchanym nosem , miast się martwić tym, uznała to za zrządzenie losu, które pozwoli jej odsunąć znienawidzoną czynność w bliżej niesprecyzowaną przyszłość. Okazało się jednak, że bogowie bywają złośliwi i kiedy chcą śmiertelnikom namieszać w życiu, spełniają ich życzenia. Infekcja rozwinęła się konkursowo i Zosieńka zaczęła się przemieszczać po domu, używając ścian jako pomocy przy utrzymaniu pozycji pionowej. A jaka pociągająca przy tym była...   szkoda że tylko nosem. Dni płynęły a walka trwała. Nienawistny wirus zadawał ciosy, które Zosieńka sprytnie odparowywała i tak w nastroju filmów płaszcza i szpady mijały godziny i dni. Nadszedł w końcu moment, kiedy uświadomiła sobie, że najbardziej upragnioną czynnością w jej życiu, jest posprzątanie domu. Zaczęły się jej roić w malignie, pokoje z lśniącymi podłogami, półki pozbawione figurek świątecznych a przy okazji także kurzu, okna nieprzysłonięte światełkami tudzież innymi girlandami... Niestety infekcja mimo iż pokonana przez Zosieńkę w pięknym stylu, bowiem samodzielnie bez wspomagania czyli antybiotyków, pozostawiła po sobie osłabienie, które skutecznie jej uniemożliwiało podjęcie czynności, które by skutkowały zaprowadzeniem ładu i porządku w domu. Jednak jak to powiadają dla chcącego nic trudnego, tak też i Zosieńka,  zachęcana i wspierana słowem i czynem przez Ślubnego zaczęła pozbywać się z widoku atrybutów ubiegłorocznych świąt. Najpierw zniknęły choinki, zaraz potem girlandy i światełka przeróżne. W końcu upragniony cel został osiągnięty i dom nagle wydał się większy, jaśniejszy i zdecydowanie przestronniejszy. Dom posprzątany, infekcja zwalczona w pięknym stylu, wydawałoby się że nastały dni spokoju i radości... Wtedy jednak spadła na Zosieńkę, jak grom z jasnego nieba informacja od Ślubnego - umówiona wizyta u stomatologa. Tego już było za wiele. I co z tego, że wiadomo, że wizyta jest konieczna. Świadomość nieuchronności tego spotkania, nie polepszała jej humoru. Ba, nawet  wręcz przeciwnie. Żałość w niej przeogromna się kotłowała, bo jakże to znieść wszystko kobiecie, wprawdzie nie filigranowej ciałem ale kruchej duchem. Jednak decyzja o wizycie zapadła nieodwołalnie i Zosieńka wiedziała, że nic jej nie pomoże. Poczuła nagle dziwną solidarność i współczucie  dla arystokratów idących na spotkanie z panią gilotyną. Wyglądało na to, że jej samopoczucie było porównywalne z ich przeżyciami. Data stracenia została wyznaczona na poniedziałek... Zosieńka niepewna czy po tym dniu nie skończy się świat, postanowiła zasiąść przed komputerem i wystukać post na bloga, który w związku z plagami, które ją dotknęły, leżał odłogiem, bowiem sił jej ostatnio starczało jedynie na wizyty. Nawet komentarze były poza jej zasięgiem, bowiem ciężko jest pisać, kiedy jest się zawiniętym w koc, niczym starożytna mumia a w dłoniach dzierży się jedynie myszkę, posiadającą rekordowo długi kabelek. Wystukała na klawiaturze pierwsze słowa...
 Aaaa psik! aaa psik! aaa psik!.... Narrator kichał raz za razem, nie mogąc powstrzymać napływających do oczu łez. Ból głowy i osłabienie zwiastowały infekcję.

  Narrator poszedł na L-4. Okazało się, że wirus nie znoszący bezczynności a nie mający zbyt wielkiego wyboru, postanowił postąpić zgodnie z zasadą jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Ja dzięki temu odpocznę odrobinę od jego ciągłego ględzenia. Zosieńka to, Zosieńka tamto... wstała, usiadła... W sumie postać narratora bywa nieraz ułatwieniem, ale kiedy próbował wejść za mną do toalety żeby zrelacjonować na żywo, moje tam poczynania, twardo się postawiłam. Nie wzruszyły mnie nawet argumenty o realistycznych współczesnych sztukach, wystawianych na deskach najznamienitszych teatrów. Moda modą, realizm realizmem a za drzwi łazienki i sypialni nikogo nie wpuszczę, oczywiście poza Ślubnym ;) Tak też stanęło w końcu na tym, że polem jego działania pozostanie reszta mojego życia. Jak już wcześniej wspomniał mój kochany Pan Narrator w poniedziałek udaję się do dentysty w celu dokonania ekstrakcji zęba. Wbrew obiegowym opiniom dbanie nie na wiele się zdało w moim wypadku i przyjdzie mi się rozstać z moim ząbkiem w poniedziałek. Ciekawe czy jak go włożę pod poduszkę to Wróżka Zębuszka coś mi przyniesie? W sumie dlaczego nie? W końcu to ząb stały, następny nie urośnie, więc pocieszenie powinno być jak najbardziej wskazane.Wizyta ta napawa mnie takim lękiem, że rozważałam już spakowanie w węzełek najpotrzebniejszych rzeczy i udanie się w świat gdzie mnie oczy poniosą, aby dalej od gabinetu dentystycznego.  Niestety związana z tym nieuchronność  utraty wygód wszelakich, między innymi kanalizacji, prądu i internetu, skutecznie ukróciła me zapędy do wędrówki przez świat z tobołkiem na kiju.
Zresztą mam pełną świadomość, że w poniedziałek zostanę nakarmiona, zapakowana do auta i dostarczona pod gabinet punktualnie, choćbym nie wiem jak protestowała. Powstrzymam się na koniec od porad  jak utrzymać swe uzębienie w nieskazitelnym stanie do późnej starości, bowiem doświadczenie podpowiada mi, że nasze geny i przebyte choroby, mają niebagatelny wpływ na to czy w jesieni naszego życia częściej będziemy odwiedzać dentystę czy protetyka.

Latorośl moja natknąwszy się w galerii handlowej na takie stoisko, zrobiła zdjęcie i przesłała je mnie
 z dopiskiem "Maminy raj"

Faktycznie raj, nawet kredensik mi się podoba nie wspominając o zawartości.