niedziela, 28 września 2014

Wianek czyli grzyby w roli głównej

 Wena mię opuściła... Odeszła w dal razem z latem. Teraz nic jeno zawinąć się w ciepłe odzienie, opatulić kocem i czekać... na następne lato. Całe szczęście, że po drodze jeszcze jest gwiazdka, bo inaczej można by całkiem spokojnie zapaść w sen zimowy.
  Tapety jeszcze nie nabyłam, bo mi sklep zamknęli. W mieście jak to w mieście, człowiek lata jak ten przysłowiowy kot z pęcherzem. Wszędzie daleko, więc zakup tapety postanowiłam umieścić na ostatniej pozycji planu dnia. Utachana jak nieboskie stworzenie, ostatkiem sił ciągnę Ślubnego do tego nieszczęsnego sklepu z tapetami. On (widzę to w jego oczach) idzie za mną tylko z obawy, że gotowam uczynić karczemną awanturę na środku ulicy i co zastaję? Sklep a jakże, ale z częściami motoryzacyjnymi. Nie powiem w tym momencie Ślubny nawet jakby się ożywił, wyraził nawet chęć zwiedzenia nowego przybytku, ale tu ja stanęłam okoniem. Miała być tapeta a nie jakieś żelastwo motoryzacyjne. Cóż było robić, potruchtaliśmy do pobliskiego marketu budowlanego z nadzieją nabycia mej upragnionej fanaberii. Weszłam pełna nadziei, ale przy końcu tapecianego regału jej resztki smętnie wyparowały. Ja nie wiem jakaś klątwa nad tym tapetowaniem wisi czy co? Załamana co by nie powiedzieć wprost - zrozpaczona, smętnie wlokłam się przez pozostałe alejki. Omiatałam kolejne regały z wątłym zainteresowaniem i rozmyślałam nad mym nieszczęsnym żywotem.  Nagle ujrzałam maleńki dywanik dokładnie taki jak sobie wymarzyłam i tu poczułam się rozdarta niczym Hamlet nad swym słynnym - Być albo nie być, oto jest pytanie? Ja zadawałam sobie podobne pytanie, trzymając w swych dłoniach wymarzone cudo - Kupić czy nie, oto jest pytanie? Ślubny zakwalifikował me pytanie do retorycznych i nie wdając się według niego w zbędne rozważania egzystencjonalne, udał się wraz ze mną konwulsyjnie ściskającą wymarzone cudo w objęciach w kierunku kasy. Tam na usilną prośbę kasjerki, pozwoliłam na moment wydrzeć sobie z objęć przedmiot mych marzeń i snów, w celu zeskanowania kodu kreskowego. Uiściwszy zapłatę, porwałam kobierzec w ramiona i radosnym truchtem pognałam do auta. Tu, zgrabnie wskoczyłam na przednie siedzenie (akcja zmiany nawyków żywieniowych trwa z jak najlepszym skutkiem, w związku z czym problem wsiadania do auta odszedł w niebyt), stanowczo odmawiając wypuszczenia z uścisku czarownego dywanu.  W domu Ślubnemu udało się po długich perswazjach nakłonić mnie do uwolnienia nowego nabytku. Ułożony na docelowym miejscu, cieszy me oczy... i wszystko byłoby dobrze, tylko nadal nie kupiłam tapety.
I to by było na tyle w temacie tapeciarskim.
Jest takie przysłowie - Nie przyszedł Mahomet do góry, to przyjdzie góra do Mahometa. Zawsze wydawało mi się trochę bezsensowne... a widok idącej góry odrobinę absurdalny i co? i dostałam prztyczka w nos ;) Wprawdzie to nie góra, tylko grzyby przyszły do mnie na podwórko, aleć to zawsze cóś :) Przyznaję się, że na grzybach się nie znam i z tegoż powodu naszego jesiennego, narodowego sportu nie uprawiam. Sport jest szalenie ekstremalny, bo z tego co przez lata zaobserwowałam mało kto się na grzybach zna, ale zbierają prawie wszyscy. Ekstremalność owa polega na tym, że człowiek je takową kolacyjkę i nigdy nie wie czy czasami za dwa tygodnie nie obudzi się w szpitalu z cudzą wątrobą. W skrajnym przypadku nagrodą w tej dyscyplinie bywa pogawędka ze świętym Pietrem. Jako, że pociągu do sportów nijakich nigdy nie posiadałam to grzybki, które się pojawiły w mej zagrodzie zostały tylko obfocone :)




















piątek, 19 września 2014

Jesienny haft czyli Zosinkowe rozważania

   Zosieńka uporawszy się z ogarnięciem i uładzeniem chałupy, zasiadła przed komputerem. Truchcikiem przemierzyła znajome blogi, poużerała się z bloggerem, który dziś był wyjątkowo żarłoczny i wyglądało na to, że postanowił się pożywiać właśnie jej komentarzami. Z niektórych starć ona wyszła zwycięsko, w innych triumf odnosił żarłoczny blogger... czyli wszystko było jak zwykle.
   Jesień na przekór tym, którzy na nią już zawczasu psioczyli, zaczynała się w tym roku przepięknie. Słońce grzało jak opętane i tylko smętnie spadające liście przypominały, że lato odeszło, ustępując miejsca jesieni. Zosieńka z ogromnym zainteresowaniem czytała posty traktujące o jesieni, o spokoju, który  ogarniał przyrodę i ludzi, którzy nie wiadomo dlaczego buntowali się przeciwko temu.  Widocznie człowiek raz opuściwszy świat zwierząt, wziął sobie za punkt honoru negowanie wszelkich naturalnych rytmów przyrody. Zosieńka coś na ten temat wiedziała, w końcu dzień w dzień a właściwie noc w noc łamała naturalny dobowy rytm snu i czuwania.
   Przez otwarte okno dochodziły niemrawe ptasie świergoty. Powiew wiatru szeleścił liśćmi, póki jeszcze miał czym... Zosieńka uderzała rytmicznie w klawiaturę. Nagle poczuła chłód bijący od okna, wzdrygnęła się i wstała. Zamknęła okno i założyła sweter, pomyślała, że to kolejny znak jesieni.
        Zaczęła się zastanawiać czy powinna się cieszyć z tej jesieni czy nie... Dawnymi czasy, kiedy jesień kojarzyła jej się przede wszystkim ze szkołą i koniecznością zakupu wyprawek szkolnych, podręczników tudzież innych opłat od których uzależniona była edukacja jej pociech, jesień jawiła się jej niczym horror jakiś, ale teraz... Teraz jesień była spokojem. Wioska cichła, zamierały krzyki dzieci, które pochylone nad zeszytami mozolnie zdobywały wiedzę. Zosieńka chodziła na długie spacery, z których wracała z wypchanymi kasztanami kieszeniami. Uwielbiała te małe brązowe kulki. Co roku dawała się ponieść zbieraczej mani i znosiła je w ilościach hurtowych do domu. Nie umiała odpowiedzieć na pytanie - po co jej to? Układała je na parapetach, zapełniała koszyczki. Pracowicie układała  pod łóżkiem i koniecznie musiała mieć choć jeden w kieszeni każdej jesiennej i zimowej kurtki. Wierzyła, że dzielą się z nią dobrą energią.
  Złota jesień z kolorowymi drzewami i ta płacząca deszczem, który strużkami spływa po oknach... Z latami jesień w życiu Zosieńki stała się nieodłącznym ogniwem spinającym w całość krzykliwą radość lata z rozanieloną gwiazdką zimą.     Zosieńka zrozumiała, że bez jesiennego wyciszenia niemożliwe byłoby docenienie sennej zimy, po której następuje wiosenna eksplozja, przeradzająca się w letni dostatek. Odwieczny i różnorodny krąg życia toczył się ku jej wielkiej radości.
  Wzięła jabłko i ugryzła. Chciała je zjeść nie komuś na złość ale w hołdzie jesieni obdarowującej nas owocami letniej pracy. Owoc był duży i pięknie wybarwiony, roztaczał wokół siebie pyszny aromat... Zosieńka przełknęła ostatni kęs i wyrzuciła ogryzek na kompost. Mruknęła z zadowoleniem do siebie - A jednak jesień jest piękna. Wzięła głębszy wdech, co przy astmie nie zawsze jest łatwe i wróciła do domu, by skończyć jesienny haft z żołędziami.











środa, 17 września 2014

Bezsenność czyli problem wnętrzarski oraz serweta z różą

Zosieńka leżała otulona kołderką. Oczy miała zamknięte, lecz sen nie nadchodził. Przewróciła się na prawy bok a po chwili na lewy. Potem na wznak i z powrotem na brzuch. Przewrotki nie skutkowały, więc włączyła światło z zamiarem wciągnięcia się na powrót w lekturę, którą porzuciła pół godziny temu na rzecz nocnej dawki snu. Po chwili odłożyła książkę i wstała. Przeciągnęła się i pomyślała (a co! i Zosieńce czasem zdarza się pomyśleć), że następnego dnia - tu spojrzała na zegar i poprawiła się - tego dnia rano znowu będzie nie do życia, ale co począć, gdy Piaskowy Dziadek najwyraźniej zgubił jej adres... Wykonała rutynowy patrol po pokojach, wypucowała zlewozmywak. W końcu uczyniwszy hokus - pokus pilotem od wieży, załączyła muzyczkę i wzięła do ręki szydełko. Serwetka była już na ukończeniu, więc po chwili już pstrykała zdjęcia kolejnego swego dzieła. Jednak Zosieńka jak na wytwór współczesnego świata przystało cały czas pracowała dwurdzeniowo. Jedna jej część machała szydełkiem, bądź naciskała spust migawki a druga w tym czasie intensywnie zastanawiała się nad problemem, który spędzał jej sen z oczu. Otóż w Zosieńce w tym roku nie wiadomo skąd i dlaczego pojawiła się fanaberia. Objawiła się chęcią wytapetowania sypialni. wydawałoby się, że to nic trudnego. Należy udać się do sklepu z tapetami, bądź marketu budowlano-remontowego i zakupić tam potrzebne akcesoria. Tak też zresztą Zosieńka postąpiła, ale tu natknęła się na przeszkodę w postaci "mody". Tapeta jaka się jej marzyła usiana była drobnymi kwiatami, najlepiej różyczkami w delikatnym pastelowym różu... a w sklepie gdy wspomniała o drobnych różyczkach, sprzedawczyni z dumą pokazała jej c z a r n e  kwiatki na białym tle. Zosieńce na karminowe usteczka pchała się już, już odpowiedź, że chce wytapetować sypialnię a nie dom pogrzebowy, ale powstrzymała się przypominając sobie, że gusta nie podlegają dyskusji. Następnie podetknięto jej przed oczęta grube tomiska zawierające próbki tapet na zamówienia. Owszem były na nich różyczki, czasem nawet bardzo zgrabne, ale w towarzystwie złotych pasów i tym podobnych ozdobników. Nadawały się raczej do pałaców niż do zosieńkowej chałupy. Po powrocie do domu, zasiadła przed komputerem. Poczęła szukać wymarzonej tapety w sieci i... znalazła! Ucieszona złożyła zamówienie i spokojnie czekała... 1 tydzień i przesunięcie terminu... 2 tydzień i przesunięcie terminu... 3 tydzień i cisza... Straciła cierpliwość i anulowała zamówienie. Rezygnacja została potwierdzona bez jednego słowa przeprosin i ... Zosieńka została znowu bez tapety. Trzy rolki tapety dezorganizowały jej plany, nie wspominając o potrzebie spełnienia rozbuchanej fanaberii dotyczącej tapetowania.  Myślała tak intensywnie nad tym problemem, że zaistniała realna groźba utrwalenia się na stałe zmarszczki na zosińkowym czole, pojawiającej się w czasie wzmożonej mitręgi umysłowej. Piłeczka nad głową Zosieńki podskakiwała coraz szybciej i szybciej, jak nie przymierzając u pomysłowego Dobromira (kto pamięta dawne dobranocki wie w czym rzecz) i nagle gdyby nie noc wykrzyknęłaby - Eureka! Raufaza to jest to!



wtorek, 9 września 2014

Zwycięstwo czyli dla chcącego nic trudnego

  Zosieńka siedząc w poczekalni obiecywała sobie po raz setny, że będzie odtąd dbać o zdrowie jak o największy skarb. Będzie chuchać i dmuchać, żeby tylko jak najrzadziej spotykać się ze służbą zdrowia. Cóż z tego, że była umówiona na konkretną godzinę, kiedy na miejscu okazało się, że przed gabinetem tłum taki, że szpilki wcisnąć nie można. Pośpieszna burza mózgów wśród oczekujących pacjentów wykazała, że oczekujący na badania zostali umówieni co pięć minut... zapadła cisza. Na twarzach oczekujących w kolejce pacjentów widać było intensywny wysiłek umysłowy. Każdy myślał jakżesz będzie ta pięciominutowa wizyta wyglądać. Zosieńka w myślach gorączkowo układała sobie co ma powiedzieć, jak wyrzucić z siebie wszystkie trapiące ją problemy zdrowotne w ciągu pięciu minut?  Teraz żałowała, że nigdy nie skusiła się na słynne pięciominutowe randki, praktyka w szybkim wyrzucaniu z siebie słów, tudzież umiejętność streszczania się byłaby teraz nadzwyczaj pożądana. Kiedy przyszła jej kolej wpadła do gabinetu i jeszcze szybciej z niego wypadła, biorąc pod uwagę krwiożercze instynkty oczekujących pod gabinetem pozostałych pacjentów. Chciałoby się  napisać, że teraz odetchnęła ale niestety w tym dniu jej kontakt ze służbą zdrowia miał mieć szerszy zakres.  Zmarszczyła czoło, zwiesiła smętnie głowę i powędrowała w kierunku gabinetu protetyka. Tak, tak...   Zosieńka była w wieku tzw trzecich zębów, niestety bytność tych trzecich odmiennie od poprzednich dwóch garniturów,  nie zależała od jej organizmu lecz od NFZ-u. Zapisała się w kolejkę baaardzo daaawno temu, w zamierzchłych czasach kiedy jeszcze mało, że nie prowadziła bloga ale nawet o nim nie marzyła i teraz delikatnie mówiąc poirytowana wciąż przeciągającym się czasem oczekiwania na wymarzony uśmiech, postanowiła w końcu dostąpić zaszczytu  posiadania owego luksusu w gębie. Do następnej w tym dniu poczekalni weszła nabuzowana, jej zawsze dotąd błogie oczęta ciskały pioruny, chrapy miała rozdęte a bucikiem krzesała iskry... była gotowa na konfrontację. Kiedy doszło do rozmowy, nie podniosła  głosu ale cicho wysyczała przez resztki zaciśniętych zębów swe dezyderaty, już, już miała nawet postawić postulaty i oflagować się strajkiem okupacyjnym, ale... druga strona skapitulowała i wyciągnąwszy "złoty zeszyt" umówiła Zosieńkę na wizytę. Zosieńka wychodząc z gabinetu miała jeszcze buńczucznie podniesioną głowę, ale na korytarzu, gdzie nie sięgały oczy ciekawskich prawie osunęła się po ścianie. Emocje opadły a radość z osiągniętego celu oszołomiła ją niczym narkotyk jakowyś.
Zrobiła kilka głębszych wdechów i powędrowała na pocztę by uiścić comiesięczne daniny od których m.in. zależał dostęp do internetu. Reszta dnia wypadła blado w porównaniu do Zwycięstwa, które odniosła w gabinecie dentysty- protetyka, toteż nie ma o czym wspominać...








niedziela, 7 września 2014

Wycieczka czyli kolejne bliskie spotkania ze słonecznikami :)

  Zosieńka wybierając się na wycieczkę w najśmielszych marzeniach nie spodziewała się co tego dnia ujrzy....
Pełna niedowierzania spoglądała na wyłaniający się zza zakrętu widok. Podziękowała dobrym bogom za przezorność, która kazała jej zabrać ze sobą aparat i pognała robić zdjęcia.  Wpadło jej nawet do głowy by wleźć na drzewo, z którego zapewne rozciągał się piękny widok, ale w porę przypomniała sobie, że ostatni taki wyczyn zakończył się bolesnym upadkiem. Westchnęła i pomyślała, że jakby na to nie patrzeć młódka to ona już nie jest... Przez chwilę jeszcze walczyła ze sobą, ale rozsądek wygrał.

Oto plon krótkiego wypadu po okolicy :))