sobota, 31 maja 2014

Sobota czyli serce sprzątajace

    Nadejszła sobota - czas porządków. Toteż ambitnie postanowiłam kontynuować sprzątanie porzucone w poprzednim tygodniu, a przy okazji podjęłam odważną próbę, odnalezienia robótkowych akcesoriów, zagubionych przy poprzednim szale sprzątania. Moja artystyczna natura buntowała się jednak przeciw jakimkolwiek systemom, tak też sprzątanie  połączone z poszukiwaniami przebiegało delikatnie mówiąc nieco chaotycznie. Przenosiłam się z pokoju do pokoju, hołubiąc w duszy cichą nadzieję, że odnajdę potrzebne rzeczy, bez konieczności przeprowadzenia gruntownych porządków. Miotałam się od szafki do szafki, od koszyka do koszyka... i nic. Druciana obręcz o średnicy około 30 centymetrów rozpłynęła się w powietrzu, bądź jak to mawiała moja mama - diabeł ją ogonem przykrył. Wraz z upływającym czasem, mój zapał malał a ilość miejsc w których mogłam schować w/w akcesorium zmalał do zera. W związku z tym, że tempo mego truchtania wyraźnie zwolniło, przemykając przez przedpokój zaczęłam odruchowo zerkać do lustra. Za trzecim przelotem, w mej łepetynie wykiełkowała wyraźna niechęć do tego przedmiotu. Wisi takie bydlę i jeszcze mi bruździ... Poczęłam nawet snuć plany jego szybkiego demontażu, ale pomysł spalił na panewce, bowiem lustro okazało się być nierozdzielnym elementem kompletu mebli do przedpokoju, który o zgrozo sama wybrałam. Oj, biada mi , żebyż to chociaż było zaczarowane i zdyscyplinowane lustereczko, które na pytanie - "Lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy w świecie?" - odpowiadałoby - "Ty i tylko ty jesteś najcudniejsza". Zaczęłam się zastanawiać po co nam lustra? Jak się tak zastanowię, to im rzadziej się oglądam w lustrze, tym lepiej się czuję... a jednak w moim domu wisi ich sztuk trzy. Trzeba je czyścić, polerować, dbać by smug jakowychś na nich nie było i co otrzymuję w zamian? Worek krytyki.
Bydlęcia z przedpokoju zdemontować się nie da bez ogólnej dewastacji mebla, do gościnnego postanowiłam nie zaglądać a jeśli już, to będę spoglądać w druga stronę. Łazienkowemu też musiałam dać spokój, bowiem wyobraźnia podsunęła mi dantejskie sceny, jakie odbywałyby się w pozbawionej lustra łazience, przy porannym goleniu mego  Ślubnego. Po głębszym przeanalizowaniu problemu, postanowiłam - co nie pałą to go kijem - wracam do rowerka treningowego, przecież jakoś po domu poruszać się muszę, nie?
Nałóg opanował mnie do głębi, oto jeszcze jedno serce, przeze mnie zwane sprzątającym ;)






wtorek, 27 maja 2014

Fortuna się kołem toczy czyli znów pod wozem

Zosieńce, ostatnio żyć się odechciewa. Jak się tylko pogodzi z jedna klęską to nadchodzi następna. Mimo iż wiadomo, ze zawsze może być gorzej, jakoś nijak Zosieńka wykrzesać z siebie optymizmu nie może. Robótkowo owszem działa, ale tak jakoś na pół gwizdka... Ani pisać się nie chce, niech się narrator męczy jak ma ochotę, ale narrator też gdzieś wenę zgubił, dlatego dziś tylko zdjęcia.








sobota, 24 maja 2014

Burza czyli wszystko dobre co się dobrze kończy

  Pomna wczorajszych miłych doświadczeń z pobytu na tarasie, postanowiłam dziś strzelić ripleja. Wywlokłam odtwarzacz muzyki, robótkę dziś dla odmiany hafcik, wodę źródlaną co by nie wyschnąć od środka przypadkiem i przyjęłam pozycję leniwca skrzyżowanego z pasożytem domowym. Zagnieździłam się wygodnie na fotelu, psychicznie nastawiona na dłuższe posiedzenie. Słoneczko świeciło, ptaszęta wyśpiewywały swoje trele, starając się za wszelką cenę przekrzyczeć sąsiadów a wychodziło im to tak składnie, że zrezygnowałam bez żalu z ludzkiej muzyki. Nagle moja psica zaczęła przejawiać zaniepokojenie, które wkrótce przerodziło się w silny niepokój. W końcu zaczęła nerwowo biegać między domem a mną... Jak widać słoneczko nie działa pozytywnie na poziom mojej inteligencji, bowiem dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że psica usilnie próbuje mnie poinformować, że dzieje się coś co powinno mnie zaniepokoić. Pomna, że sezon burzowy trwa u nas ostatnio cały rok, nie zastanawiając się juz dłużej pognałam kurcgalopkiem po pranie, energicznie powiewające na sznurkach. Zdążyłam wszystko pozbierać z tarasu i pozamykać wszystkie okna, kiedy nagle i bez uprzedzenia (tylko raz zagrzmiało) lunęło jak z cebra...
Za oknami zrobiło się szaro i cokolwiek nieprzyjście...

Tak to wyglądało, szara ściana wody, ale żeby nie było nudno po chwili usłyszałam łomot ... dochodził z okien


Ku mojemu niebotycznemu zdziwieniu to był grad i to całkiem spory, ciemno się zrobiło...


W ogrodzie porobiły się sadzawki oraz rwące potoczki...




Jednak po jakimś czasie zaczęło się przejaśniać i wróciła nadzieja, że to nie żaden potop tylko oberwanie chmury z gradem jako dodatkową atrakcją. Ogródek zdewastowany, ale poza tym nic więcej się nie stało, gołąbek powrócił z gałązką w dzióbku :)



Burza, ulewa (jak zwał to zwał) minęła czyli wszystko dobre co się dobrze kończy :)))

Życie czyli jestem piasku ziarenkiem w klepsydrze

    Ogarnąwszy cztery kąty a właściwie prawie trzydzieści, przysiadłam przy komputerze z mocnym postanowieniem napisania kilometrowego posta. Jednak ptaszęta na dworze radośnie darły dzioby, a promienie słoneczka kusiły... chodź do nas, chodź... No i wabiona tym śpiewem syrenim, porzuciłam klawiaturę, po czym zaopatrzywszy się w robótkę szydełkową, niczym panisko jakie rozparłam się na plastikowym fotelu pięciopozycyjnym. Nóżęta wygodnie ułożyłam na podnóżku i... dziergałam, dziergałam, dziergałam. Wokół mnie latały całe stada rozwrzeszczanych szpaków. Przyglądałam się im z mściwą satysfakcją, bowiem przymrozki "ciepłej wiosny" ogołociły moje drzewo czereśniowe z owoców tak skutecznie, że szybciej można by znaleźć igłę w stogu siana niż jakąś czeresienkę. Znudzona ich wrzaskami postanowiłam je przekrzyczeć, używając do tego ludzkiej technologii w postaci radioodbiornika z wejściem na pendrajwa. Po chwili wokół mnie rozległy się przyjemne śpiewy Anny Marii Jopek a szpaki zniechęcone brakiem pożywienia, tudzież moim mało gościnnym zachowaniem pooooleciały, szukać swoich smakołyków gdzie indziej. Wkłuwając kolejne słupki, mimowolnie zaczęłam wsłuchiwać się w tekst piosenki rozlegającej się wokół mnie.. Trzeba żyć w zachwycie - wydawałoby się nic łatwiejszego. Czyżby? Trzeba żyć naprawdę, żeby oszukać pędzący czas... i dalej to już nie pamiętam, bowiem te słowa nader skutecznie zaprzątnęły me myśli. Wciąż i ciągle słyszy się  o tym że pieniądze szczęścia nie dają. No dobra może nie gwarantują, ale potrafią szalenie uprzyjemnić czas spędzany na tym padole łez i rozpaczy zwanej ziemią. Będąc zagorzałą orędowniczką tego przysłowia przez całe swoje dotychczasowe życie, tak jakoś ostatnio patrząc na ułatwienia jakie dzięki nim można zdobyć, coraz rzadziej mam ochotę je przytaczać. Ba! Zaczynam podejrzewać, że autorem owego powiedzenia byli bogaci a wymyślono je, by zatkać gęby biednym. Bidoku nie zazdrość bogatym, bo oni i tak nie są szczęśliwi...  Bo jak by na to nie patrzeć, chociaż pieniądze szczęścia nie dają, to zapomniano wspomnieć, że ich brak owego upragnionego szczęścia także nie gwarantuje. A jak się tak zastanowić to jak się jest nieszczęśliwym to chyba jednak lepiej być bogatym niż biednym ;)
   
Poniżej przedstawiam hafcik przedstawiający czereśnie w sercu.







sobota, 17 maja 2014

Zimny maj czyli ocieplenie klimatu ;)

  Przebudziwszy się dziś rankiem , łypnęłam niechętnym okiem  spod kołdry, nijak nie przejawiając ochoty do opuszczenia ciepłego gniazdka. Przyczyną mego zachowania nie było bynajmniej lenistwo, lecz ocieplenie klimatu, które u nas nie wiadomo dlaczego objawia się ostatnio lodowatymi wiosnami.  Lodowce topnieją, poziom oceanów rośnie w tempie zastraszającym a ja w połowie maja wyciągam z szafy zimowe dresy.  Słysząc czas jakiś temu o wzroście temperatury na tym naszym ziemskim padole, roiłam sobie naiwna, że w niedalekiej przyszłości będę mogła na piecu do c.o. powiesić kłódkę a kluczyk symbolicznie do rzeki wrzucić. A tu co?
                                      Z I M N O
Opatuliwszy się szczelnie grubym szlafroczkiem udałam się do łazienki. Dokonawszy tam niechętnie ze względu na panującą temperaturę, porannych ablucji, jeszcze mocniej opatulona, zasiadłam do śniadania, którego przebojem okazał się kubek z gorącą herbatką. O z jakąż czułością tuliłam go w mych zziębniętych dłoniach...  Z każdym łykiem gorącego nektaru, wzrastała we mnie chęć do życia. Niestety jak to już dawno ludzie zauważyli, wszystko co dobre szybko się kończy. W kubeczku ukazało się dno a żołądek zapełniony porannym posiłkiem odmówił dalszej współpracy w przyjmowaniu kolejnych porcji gorących płynów. Cóż począć, gdy opał z poprzedniego sezonu uległ już całkowitemu i definitywnemu wykończeniu a węgiel na następny sezon grzewczy prawdopodobnie według wszelkich znaków na niebie i ziemi znajduje się jeszcze w kopalni... Wszystko co się dało spalić, zostało spalone, łącznie z chrustem na rozpałkę, który w akcie desperacji dokonał swego żywota w czeluściach pieca już parę dni temu. Trzeba wam wiedzieć, że jestem stworzeniem wyjątkowo ciepłolubnym, mogę być głodna ale nie zmarznięta. Toteż nie bacząc na nic zaczęłam nerwowo przemierzać pokoje, pożądliwym okiem spoglądając na wszystko co jako łatwopalne, mogłyby strawić płomienie, przy okazji dając mi odrobinę ciepła. Zaiste widok mnie przemierzającej nerwowym truchcikiem nasze salony, wywarł na mym Ślubnym wstrząsające wrażenie, bowiem podjął męską czyli szybką decyzję, która zaowocowała zduszeniem w zarodku mej krwiożerczej chęci puszczenia z dymem wszystkiego co się da. Udaliśmy się do najbliższego większego skupiska ludności i w markecie budowlanym nabyliśmy kominek elektryczny, który odtąd miał czynić zadość mej zachciance przebywania w ciepłym pomieszczeniu. Zakup oceniam jako udany, Instalacja polega na włożeniu wtyczki do kontaktu, co opanowałam  w tempie iście einsteinowskim, następnie pod zgrabną klapką umieszczono 4 pstryczki i 2 pokrętełka. Zdolniejsi ode mnie z matematyki wiedzą, że taka ilość dyngsów ma sporo możliwych kombinacji. Ja nie zaprzątałam sobie nimi głowy dążąc usilnie do poznania dwóch możliwości. Zgłębiwszy tajniki włączania grzałki oraz efektu płomieni, spoczęłam na laurach. Po chwili wokół mnie zapanowało błogie ciepełko. Rozprostowałam zziębnięte palce, dotąd kurczowo ściśnięte  i mogłam zająć się tym co Zosieńki lubią najbardziej czyli akurat dziś szydełkiem. W cieple serwetka powstawała w tempie dzikim a me oczęta z lubością co chwila spoglądały na sztuczne płomienie, które teraz zdawały mi się najpiękniejszym widokiem świata. Psica doceniwszy fanaberyjne  dążenie swojej pańci do ogrzania pokoju, zasnęła obok. Po chwili głośno sapiąc, przewróciła się na plecy wystawiając brzuszek na ciepłe podmuchy :)

Serwetka  ze względu na braki w nasłonecznieniu, robi za erzac słońxca :)


 


Poniższe fotki zamieszczam abyśmy nie zapomnieli, że jednak i pomimo wszystko jest wiosna :)))










sobota, 10 maja 2014

Nadmetraż czyli współczesne niewolnictwo :)

  Wzięłam się za sprzątanie. Jednak czynności te podjęłam nie w celu doprowadzenia mego najbliższego otoczenia do  perfekcyjnej czystości lecz z niemocy twórczej, której nijak ostatnio przezwyciężyć nie mogłam. Nie mogąc nic napisać, błąkałam się po domostwie nie umiejąc sobie znaleźć miejsca i w końcu doprowadzona na skraj rozpaczy, postanowiłam, że równie dobrze mogę się błąkać ze ścierką do wycierania kurzu w  ręce. Myśl zakiełkowała a ja zamiast wyrwać chwasta w zarodku, pozwoliłam jej wzejść... przełamałam opór do wykonywania mechanicznych, bezmyślnych czynności i udałam się  po odpowiedni sprzęt. Wprawdzie już po drodze zaczęłam mieć wątpliwości czy to dobra decyzja, ale było już za późno. Uzbrojona w ściereczki do kurzu w trzech rodzajach, podzielonych na dwie podgrupy, tzn wilgotne i suche, z udawanym zapałem wzięłam się do roboty. Z uporem godnym maniaka poczęłam szukać przyjemności w wykonywanych czynnościach, jednak po wytarciu kilometrów półek, pewnej ilości bibelotów (ilość ich została ostatnio poważnie uszczuplona) i całego mnóstwa książek, przestałam się łudzić, że kiedykolwiek znajdę w tym przyjemność. Skończywszy wycieranie kurzy, postanowiłam doprowadzić sprawę do końca i wyciągnęłam z przepastnych czeluści schowka sprzęt, który zrewolucjonizował współczesny świat kobiety sprzątającej czyli odkurzacz. Mój nie jest ostatnim krzykiem technologii, toteż przez moment tliła się we mnie nadzieja, że bydlątko przez lata traktowane po macoszemu, straci do mnie cierpliwość i najpoprościej w świecie  zbuntuje się i nie odpali. Nacisnęłam  nonszalancko przycisk uruchamiający i... wokół rozległo się dzikie wycie, które mogłoby konkurować z całym stadem wyjców.  Nawet się nie zdziwiłam, jak to mówią złośliwość przedmiotów martwych.  Zaczęłam mozolnie odkurzać kolejne powierzchnie 10 m2, 30m2 już 50 m2 za mną... Po 120 m2 później byłam wykończona a to przecież jeszcze nie koniec. Przede mną było jeszcze umycie tego wszystkiego. W trakcie kolejnego płukania mopa, zaczęłam się zastanawiać nad sensem wykonywanych czynności. Wiem, że w tym momencie wiele z was pomyśli o mnie niezbyt pochlebnie, przewiną się słowa w stylu flejtuch, leń, brudas... lecz wszyscy muszą mi przyznać, że co by nie myśleć, to sprzątanie należy do dziedziny tzw. "robót głupiego".  Dziś wysprzątane, jutro brudne, dziś wysprzątane, jutro brudne..    i tak bez końca. Co by sprawę uściślić, jestem zwolenniczką utrzymywania wokół siebie porządku, ale na Boga dlaczego muszę to robić na 120 m2?! Tu dygresja wam się należy, wychowałam się w kawalerce. Mama moja wychowana w dużym domu, usilnie do końca życia broniła się przed zmianą tego lokum na większe. Meble były proste i ponadczasowe, sprzątania niedużo, wystrój zmieniało się żonglując kolorowymi zasłonami, obrusami i narzutami... Tłoczno wbrew pozorom nie było, bowiem wszyscy ciągle gdzieś wychodzili a jak przychodzili goście było gwarno i wesoło i nikomu nie przeszkadzał brak dodatkowych metrów.
      Usiadłszy, złachana jak nieboskie stworzenie po umyciu wszystkich podłóg, zaczęłam się zastanawiać jakież to korzyści mnie dotykają, związane z posiadaniem "pańskich salonów"? Pomyślałam o codziennym trudzie wkładanym w sprzątanie, o "górach forsy" wydanych na doprowadzenie tych "metrów" do stanu prosperity, o ciągłych kosztach eksploatacyjnych... Co otrzymuję w zamian? I tu się zawiesiłam, bowiem mimo ogromnego wysiłku, nijak tych pozytywnych stron znaleźć nie mogę. Wszystko co robię na tych ponad stu metrach, mogę robić równie dobrze na trzydziestu kilku a jakaż by była oszczędność czasu i pieniędzy, które można by wykorzystać na Ż Y C I E a nie na wykonywanie służebnych czynności wobec nadmiernego metrażu. Jak widać uległam kiedyś propagandzie lansowanej w telewizyjnych reklamach - szczęśliwa rodzinka spożywająca posiłek na tarasie przed wiejskim domkiem. Wizja była jak widać na tyle efektowna, że podążyło za nią wiele rodzin. Efektem dobrze wykształconego u mnie genu "owczego pędu" jest dzisiejszy post :)
  Na koniec na me usta pcha się namolnie jeszcze jedno pytanie, dlaczego wiedząc to co wiem, wciąż jestem tu gdzie jestem???


Dziś jeszcze przestawiam hafcik. Maleństwo jest jednym z wielu, które jeszcze powstaną z tej serii, którą to wielce urzeczona jestem. Rozmiar - 10 cm na 12 cm







Haft z życiem się przeplata tak też powyższy kulinarny hafcik zaowocował, moim wybrykiem kulinarnym pt. Czekoladowe mufinki :)

Można je piec też w silikonowych foremkach, niepotrzebne są wtedy papierowe foremki :)




 Oto przepis :)

210 g maki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody
2 łyżki kakao
 wszystko razem przesiać do miski

1 jajko
160 g cukru
100 ml oleju
320 g maślanki lub 200 ml mleka

jajko roztrzepać widelcem dodać cukier, olej i maślankę (lub mleko). Wymieszać łyżką i połączyć z mączną mieszanką. Wstawić do nagrzanego piekarnika - elektryczny 180 stopni, z termoobiegiem 150 - 160 stopni, gazowy stopień 2. Czas pieczenia ok 20 - 25 minut.


piątek, 2 maja 2014

Inaczej czyli minimum słów, maksimum zdjęć :)

    Przedstawiam nowy hafcik z serii, która zawładnęła ostatnio moim robótkomaniactwem :)











Majówkowa pogoda zbiesiła się nam na dobre, więc na poprawę humoru proponuję prosty przepis na babkę piaskową. Babka prosta, można by rzec klasyczna w swej prostocie, szybka do wykonania :)

Maka pszenna 17 dag (1 szklanka)
mąka ziemniaczana 13 dag (pół szklanki)
cukier kryształ 25 dag (1 szklanka)
jaja 4 szt
margaryna (masło) 25 dag
proszek do pieczenia 1 płaska niepełna łyżeczka od herbaty
bakalie lub inne dodatki smakowe wg uznania

Jaja miksujemy z cukrem, dodajemy mąkę. Pod koniec miksowania dodajemy wcześniej sparzone gotującą wodą rodzynki i wymieszane z łyżką mąki. Na koniec dodajemy ciągle miksując  w r z ą c ą stopioną margarynę. wlewamy do foremki, obsypanej bułką tartą lub mąką, jak kto lubi. Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni (termoobieg) Po 10 minutach zapiekania zmniejszamy temperaturę do 175 stopni i pieczemy ok. 20 minut. Warto sprawdzić patyczkiem bo w różnych piekarnikach może być różnie :)

Smacznego!










Wielbicielka łakoci dzielnie sekundowała przy pracy :)