wtorek, 4 lutego 2014

Dentysta czyli migawki z poczekalni

      Tak jak myślałam pomimo moich nieśmiałych protestów, polegających na usilnym trzymaniu się framugi drzwi wyjściowych oraz klękaniu pod furtką, że o spojrzeniach typu "proszący spaniel" nie wspomnę, zostałam dostarczona pod gabinet 10 minut przed czasem. Jedyne wyjście z przychodni zostało obstawione aby nie wpadło mi czasem do głowy, by niepostrzeżenie się ewakuować. Pozostało mi jedynie czekać. Czekam, czekam...  moja "godzina" minęła a ja dalej czekam i czekam.

Po 20 minutach...

Do przychodni wpada dwóch ratowników medycznych. Każdy z nich to kawal chłopa, ruchy energiczne, wzrok pewny siebie. W poczekalni zapadła cisza. Rozmowy ucichły, nawet dziecko przestało płakać, zainteresowawszy się widocznie niespodziewaną ciszą. Wszyscy pacjenci zwrócili na nich wzrok a następnie na sąsiadów, bowiem nikt nie sprawiał wrażenia potrzebującego ich pomocy. Tylko recepcjonistki zajęte dyskusją na temat szkolnych wyczynów swych pociech, zbagatelizowały bytność jakby nie było dwóch bardzo rosłych panów w rzucających się w oczy pomarańczowych strojach. W obliczu tak jawnego lekceważenia, panowie na moment się zawiesili, by po chwili energicznie zażądać wyjaśnienia powodu ich wezwania. Zaczęło się - "A może to doktor A ... a może doktor B wzywał... Popłoch recepcjonistek rósł wraz ze zniecierpliwieniem ratowników i nie wiadomo jak by się to skończyło, gdyby nie odsiecz w postaci trzeciej pani w białym fartuchu, która jak się okazało była tą "wiedzącą". Chory pacjent został zabrany przez  sprawnie działających ratowników, którzy z widoczną ulgą oddalili się od recepcji, w której teraz panowała dyskusja na temat kto jest winien całemu zajściu.

Minął kolejny kwadrans. Pacjentka u dentysty jak siedziała tak siedzi a poziom mojego stresu wyraźnie wzrósł...

Do recepcji zgłasza się pacjent z receptą do poprawki. Otrzymuje drugą i udaje się na powrót do apteki.

Po dziesięciu minutach ówże pacjent zjawia się ponownie. Okazało się, że wpisano złe dawkowanie. Wyglądał wyraźnie na niezadowolonego. Ciekawe dlaczego?

20 minut potem moje zdenerwowanie zostaje pomału zastępowane przez wczesne stadium wścieklizny, które ponoć cechuje się stanem permanentnego niepokoju. Uciec nie mogę, bowiem drzwi wyjściowe są blokowane przez Ślubnego a do gabinetu wejść nie mogę, bowiem fotel na którym powinnam siedzieć już od ponad godziny, jest zajęty przez jakiegoś masochistę, który chyba wykupił karnet na pół dnia. Kręcę się nerwowo usilnie szukając sposobu wyjścia z tej patowej sytuacji.

W międzyczasie...

Lekarz snujący się od czasu do czasu po korytarzu na widok jednej z pacjentek, przyjaźnie do niej zagaduje...
- Pani znowu u nas?!
Na co pacjentka nie tracąc rezonu odpowiada.
- Lubię lekarzy! Przerzuciłam się na Was z księży, oni tacy niedostępni...

Minęło półtorej godziny od momentu,kiedy powinnam wejść do gabinetu. Stres uleciał w trakcie czekania bez końca... Za to pojawiło się ostatnie stadium wścieklizny. Toczę pianę z pyska...
 Moją uwagę przyciąga młoda matka z dziecięciem, która żąda konsultacji drugiego lekarza. Dziecię jak widać jest w świetnej formie, zagaduje pacjentów i wygląda kwitnąco. Konsylium według mamy owego dziecięcia ma potwierdzić, nieprzydatność syropku aplikowanego potomkowi przed tygodniem. Absurdalność tej sytuacji tak skutecznie mnie rozproszyła, że udało mi się w końcu doczekać chwili, w której otworzyły się przede mną drzwi gabinetu.
Wpadłam do środka jak burza i chociaż miałam wiele do powiedzenia na temat tak długiego oczekiwania, to w środku odczułam dziwną niechęć do otwierania paszczęki. Na resztę tego co się działo w gabinecie spuśćmy zasłonę milczenia. Wyrok na mojego zęba doczekał się odroczenia, bowiem dziś odbyło się łatanie tego co zostało w gębie. Rwanko za jakieś dwa tygodnie, odpowiednio wcześniej znów możecie się spodziewać nagłego i niespodziewanego ataku paniki, który nieuchronnie mnie czeka przed każdą wizytą.

Zosieńka po powrocie do domu, usilnie szukała sposobu, by ukoić swe nerwy, nadszarpnięte ostatnimi przeżyciami. Napić się gorącej herbatki nie mogła, uprzedzona w gabinecie o powstrzymaniu się od spożywania płynów jako też stałych pokarmów. Jej skołatana dusza oczekiwała szybkiego pocieszenia. Przechadzała się po pokojach, coraz bardziej niecierpliwie szukając sposobu na odreagowanie ostatnich przeżyć. Nagle wzrok jej padł na robótkowe gazetki, które skrzętnie od lat zbierała. Pomrukując pod nosem, przytachała na kanapę opasłe segregatory pełne skarbów i wygodnie się rozsiadła. Po chwili zaczęła się kręcić, bowiem odniosła wrażenie, że jeszcze jej czegoś do szczęścia brakuje. Pstryknęła pilotem w kierunku wieży. Z głośników rozległy się dźwięki muzyki Czajkowskiego. Zosieńka głęboko westchnęła i poczęła przewracać stronę po stronie...

Po oglądactwie przyszedł czas na czyny.

Czyny objawiły się takimi oto...

... dwoma jajeczkami - pisankami.

Wielkanoc jeszcze daleko, ale ...

... takich pisanek potrzeba dużo więcej, więc...

...najwyższy czas wziąć się do roboty :))))






sobota, 1 lutego 2014

Styczeń czyli pierwsze koty za płoty

   Zosieńka czuła żywiołową niechęć do sprzątania. Dolegliwość owa towarzyszyła jej od lat, jednak ostatnimi czasy uległa zdecydowanemu nasileniu. Czas płynął nieubłaganie a ozdoby gwiazdkowe  nadal wyzierały ze wszystkich kątów. Smętne byłoż to wyzieranie, bowiem atrakcyjność swą  polegającą  na nowości utraciły, za to zyskały warstwę kurzu. Zosieńka dzień po dniu szukała coraz to nowych pretekstów, by nie wziąć się za robotę, a to trzeba było coś ugotować, a może coś upiec, a wszystko szalenie praco- i czasochłonne. Dlatego kiedy pewnego ranka obudziła się z bólem głowy i zapchanym nosem , miast się martwić tym, uznała to za zrządzenie losu, które pozwoli jej odsunąć znienawidzoną czynność w bliżej niesprecyzowaną przyszłość. Okazało się jednak, że bogowie bywają złośliwi i kiedy chcą śmiertelnikom namieszać w życiu, spełniają ich życzenia. Infekcja rozwinęła się konkursowo i Zosieńka zaczęła się przemieszczać po domu, używając ścian jako pomocy przy utrzymaniu pozycji pionowej. A jaka pociągająca przy tym była...   szkoda że tylko nosem. Dni płynęły a walka trwała. Nienawistny wirus zadawał ciosy, które Zosieńka sprytnie odparowywała i tak w nastroju filmów płaszcza i szpady mijały godziny i dni. Nadszedł w końcu moment, kiedy uświadomiła sobie, że najbardziej upragnioną czynnością w jej życiu, jest posprzątanie domu. Zaczęły się jej roić w malignie, pokoje z lśniącymi podłogami, półki pozbawione figurek świątecznych a przy okazji także kurzu, okna nieprzysłonięte światełkami tudzież innymi girlandami... Niestety infekcja mimo iż pokonana przez Zosieńkę w pięknym stylu, bowiem samodzielnie bez wspomagania czyli antybiotyków, pozostawiła po sobie osłabienie, które skutecznie jej uniemożliwiało podjęcie czynności, które by skutkowały zaprowadzeniem ładu i porządku w domu. Jednak jak to powiadają dla chcącego nic trudnego, tak też i Zosieńka,  zachęcana i wspierana słowem i czynem przez Ślubnego zaczęła pozbywać się z widoku atrybutów ubiegłorocznych świąt. Najpierw zniknęły choinki, zaraz potem girlandy i światełka przeróżne. W końcu upragniony cel został osiągnięty i dom nagle wydał się większy, jaśniejszy i zdecydowanie przestronniejszy. Dom posprzątany, infekcja zwalczona w pięknym stylu, wydawałoby się że nastały dni spokoju i radości... Wtedy jednak spadła na Zosieńkę, jak grom z jasnego nieba informacja od Ślubnego - umówiona wizyta u stomatologa. Tego już było za wiele. I co z tego, że wiadomo, że wizyta jest konieczna. Świadomość nieuchronności tego spotkania, nie polepszała jej humoru. Ba, nawet  wręcz przeciwnie. Żałość w niej przeogromna się kotłowała, bo jakże to znieść wszystko kobiecie, wprawdzie nie filigranowej ciałem ale kruchej duchem. Jednak decyzja o wizycie zapadła nieodwołalnie i Zosieńka wiedziała, że nic jej nie pomoże. Poczuła nagle dziwną solidarność i współczucie  dla arystokratów idących na spotkanie z panią gilotyną. Wyglądało na to, że jej samopoczucie było porównywalne z ich przeżyciami. Data stracenia została wyznaczona na poniedziałek... Zosieńka niepewna czy po tym dniu nie skończy się świat, postanowiła zasiąść przed komputerem i wystukać post na bloga, który w związku z plagami, które ją dotknęły, leżał odłogiem, bowiem sił jej ostatnio starczało jedynie na wizyty. Nawet komentarze były poza jej zasięgiem, bowiem ciężko jest pisać, kiedy jest się zawiniętym w koc, niczym starożytna mumia a w dłoniach dzierży się jedynie myszkę, posiadającą rekordowo długi kabelek. Wystukała na klawiaturze pierwsze słowa...
 Aaaa psik! aaa psik! aaa psik!.... Narrator kichał raz za razem, nie mogąc powstrzymać napływających do oczu łez. Ból głowy i osłabienie zwiastowały infekcję.

  Narrator poszedł na L-4. Okazało się, że wirus nie znoszący bezczynności a nie mający zbyt wielkiego wyboru, postanowił postąpić zgodnie z zasadą jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Ja dzięki temu odpocznę odrobinę od jego ciągłego ględzenia. Zosieńka to, Zosieńka tamto... wstała, usiadła... W sumie postać narratora bywa nieraz ułatwieniem, ale kiedy próbował wejść za mną do toalety żeby zrelacjonować na żywo, moje tam poczynania, twardo się postawiłam. Nie wzruszyły mnie nawet argumenty o realistycznych współczesnych sztukach, wystawianych na deskach najznamienitszych teatrów. Moda modą, realizm realizmem a za drzwi łazienki i sypialni nikogo nie wpuszczę, oczywiście poza Ślubnym ;) Tak też stanęło w końcu na tym, że polem jego działania pozostanie reszta mojego życia. Jak już wcześniej wspomniał mój kochany Pan Narrator w poniedziałek udaję się do dentysty w celu dokonania ekstrakcji zęba. Wbrew obiegowym opiniom dbanie nie na wiele się zdało w moim wypadku i przyjdzie mi się rozstać z moim ząbkiem w poniedziałek. Ciekawe czy jak go włożę pod poduszkę to Wróżka Zębuszka coś mi przyniesie? W sumie dlaczego nie? W końcu to ząb stały, następny nie urośnie, więc pocieszenie powinno być jak najbardziej wskazane.Wizyta ta napawa mnie takim lękiem, że rozważałam już spakowanie w węzełek najpotrzebniejszych rzeczy i udanie się w świat gdzie mnie oczy poniosą, aby dalej od gabinetu dentystycznego.  Niestety związana z tym nieuchronność  utraty wygód wszelakich, między innymi kanalizacji, prądu i internetu, skutecznie ukróciła me zapędy do wędrówki przez świat z tobołkiem na kiju.
Zresztą mam pełną świadomość, że w poniedziałek zostanę nakarmiona, zapakowana do auta i dostarczona pod gabinet punktualnie, choćbym nie wiem jak protestowała. Powstrzymam się na koniec od porad  jak utrzymać swe uzębienie w nieskazitelnym stanie do późnej starości, bowiem doświadczenie podpowiada mi, że nasze geny i przebyte choroby, mają niebagatelny wpływ na to czy w jesieni naszego życia częściej będziemy odwiedzać dentystę czy protetyka.

Latorośl moja natknąwszy się w galerii handlowej na takie stoisko, zrobiła zdjęcie i przesłała je mnie
 z dopiskiem "Maminy raj"

Faktycznie raj, nawet kredensik mi się podoba nie wspominając o zawartości.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Opowieści rodzinne czyli męki niepewności

  " Cecylia chodziła po pokojach, starając się zapamiętać każdy szczegół. Jutro opuści dwór i nigdy do niego nie powróci. Jeszcze niedawno w tych ścianach było gwarno i wesoło. Odbywały się przyjęcia, spraszano okolicznych sąsiadów na polowania. Teraz panowała głucha cisza.  Kiedy przed rokiem żegnała męża i syna, idących  walczyć w powstaniu (styczniowym), jej serce było pełne nadziei. Choć kiedy odprowadzała ich  wzrokiem, poczuła nagle jakieś bolesne ukłucie w sercu.  Zdusiła jednak w sobie niepokój, pokładając ufność w Bogu.
Miesiące, które upłynęły od tego czasu przeżyła jak w jakiejś malignie. Najpierw przyszła wiadomość o śmierci Ignacego... Nie mogła w to uwierzyć. Jak to jej Ignacy, który do tego domu wniósł ją na rękach, jej Ignacy - dusza towarzystwa, zawsze wesoły, jej Ignacy nie żyje?! Świat się zawalił. Przy życiu trzymała ją tylko myśl o synu. Niestety Jan został pojmany i po osądzeniu, wywieziony na Sybir. Majątek skonfiskowano. Cecylia stanęła w oknie, rozmyślając nad tym, jak bardzo kruche jest szczęście. Jutro opuści dom do którego weszła ze śmiechem, a wyjdzie z łzami. Zamieszka w Zalipiu, małym mająteczku, który wniosła w posagu.
  Następnego dnia rano, wsiadła do powozu i nie oglądając się za siebie, kazała się wieźć do Zalipia. Pozostawiała za sobą beztroskie lata spędzone z Ignacym u boku... Na myśl o tym ogromny żal targał jej serce, ale  wraz z tymi słonecznymi dniami, zostawiała także rozpacz jaka towarzyszyła jej po utracie ukochanego męża. Zaczynała nowe życie. Miała cel, musi zająć się majątkiem w Zalipiu, żeby jej Jan miał do czego wracać. Nigdy tego nie robiła ale wiedziała, że tylko to nada sens jej życiu. Powóz oddalał się coraz szybciej od dworu a wraz ze zwiększającą się odległością, żałość w sercu Cecylii malała, zastępowana przez niepokój, jak potoczy się teraz jej życie."

Zosieńka wstała od komputera i poszła do kuchni. Nastawiła wodę na herbatę i włączyła muzykę. "Pamiętasz była jesień...", dźwięki nostalgicznej piosenki zalały cały dom. Oto plus posiadania własnego domu, nie musiała się martwić co powiedzą sąsiedzi. Pospieszne spojrzenie za okno, upewniło ją, że pogoda pasuje idealnie do utworu, który właśnie odtwarzała jej wiekowa wieża. Opłukując imbryk gorącą wodą, zastanawiała się, jak zostałby przyjęty fragment wspomnięń rodzinnych, który właśnie miała zamiar wystukać na klawiaturze. Ileż to razy wysłuchiwała opowieści swojej mamy... aż do znudzenia. Teraz żałuje, że nie słuchała uważniej, że nie zadawała pytań, kiedy jeszcze miał kto na nie odpowiadać. Jednak mimo wszystko, opowieści wysłuchiwane dziesiątki razy od najwcześniejszego dzieciństwa, utkwiły w niej na dobre. Niosła je w sobie przez życie, nie mając ich komu przekazać. Wprawdzie dzieci miała, ale potomstwo jej było nad wyraz oporne i robiło co mogło, by uniknąć wysłuchiwania nudnych, rodzinnych opowieści. Teraz pojawił się cień nadziei, że historie rodzinne nie umrą wraz z nią. Zosieńkę z zadumy wyrwały kłęby pary, buchające z czajnika. Wstała i zalała herbatę. Ustawiła czas na stoperze, żeby nie zaparzyć zbyt mocno naparu herbacianego i na powrót pogrążyła się w rozmyślaniach. Ucieszyły ją komentarze, które pojawiły się pod ostatnim postem. Nie spodziewała się aż tak gorącego odzewu. Powtarzające się ostatnio wpisy, zachęcające ją do napisania książki, napawały ją na przemian to radością, to niepokojem. Niepokój rodził się z obawy, czy ona amatorka, bez cienia profesjonalnego przygotowania, powinna się porywać na takie ogromne przedsięwzięcie jakim jest napisanie książki?
- Z motyką na słońce... - mruknęła do siebie.
Do rzeczywistości przywrócił ją, monotonnie powtarzający się dźwięk stopera, który przypomniał jej o parzącej się herbatce. Posłodziła aromatyczny napar i zaniosła do pokoju.
 Popijając małymi łyczkami gorącą herbatę, myślała o tym o ile łatwiej się żyje, mając narratora. Rytm jej dnia był teraz odmierzany przez kolejne słowa, które padały z ust wszechwładnego "opowiadacza". Pracy dzięki temu było mniej i Zosieńkowe "ja" mogło trochę odpocząć, ale lekki niepokój wciąż towarzyszył każdemu słowu wypowiadanemu przez narratora. Wciąż obawiała się, że wyrwie mu się coś, co ona sama wolałaby przemilczeć. Następny łyk herbaty, przeniósł jej myśli w czasy dzieciństwa. Przypomniały jej się wymyślne mieszanki herbat, które sporządzała jej mama własnoręcznie w domu. Nigdy nie zdradzała receptur.  Każdy z nas ma się za wielką indywidualność - myślała Zosieńka, napawając się aromatem herbaty - a tak naprawdę jesteśmy wypadkową genów naszych przodków. Nagle uświadomiła sobie, że ma w sobie też Cecylię, że  DNA Cecylii, jest nierozerwalnie wplecione w łańcuch, który wyznacza jej indywidualność.
- No, ładnie... - powiedziała na głos, wywołując tym zdziwienie w oczach psicy. - To znaczy, że jakaś cząstka Cecylii jest wciąż we mnie.
- Może wpadając mi ciągle na myśl, stuka do mnie, nie chcąc ulec zapomnieniu? - nie zauważyła, że w podekscytowaniu, mówiła nadal na głos do siebie i wiernie słuchającej jej psiny.
Zosieńka pomyślała, ze w takim razie pisząc dzieje rodziny zawsze będzie mogła spojrzeć w głąb siebie i uzupełnić brakujące strony sagi rodzinnej, własnymi - niewłasnymi uczuciami. Resztę herbaty wypiła w pospiechu. Usiadła przed komputerem i zaczęła wystukiwać na klawiaturze kolejne słowa:
  "Cecylia chodziła po pokojach...."

Oto serwetki zaczęte przy poprzednim poście :)
 Powstały dzięki babuleńce ;)







czwartek, 16 stycznia 2014

Zmagania ze sobą czyli niemoc twórcza

     Zosieńka snuła się smętnie po domu. Jakoś nic nie mogło na dłużej przykuć jej uwagi. Spojrzała przez okno, na zewnątrz prószył śnieg, który topniał zanim dotknął ziemi. Westchnęła głośno, pies uniósł głowę  i uważnie przyglądając się swej pani, próbował odgadnąć przyczynę westchnień.Nic nie wydumawszy, psica zwinęła się w kłębek i postanowiła przespać dziwny nastrój swej pańci. Zosieńka wiedziała, że powinna teraz  rozbierać choinki i likwidować pozostałości zdobień świątecznych, ale nijak nie mogła się za to zabrać.
 - Jakaś deprecha poświąteczna, czy co... -mruknęła do siebie.
Uwielbiała  przystrajać dom  na święta. Ubierała choinki, robiła stroiki, wymyślała coraz to nowe ozdoby na okno.  Całe to przedświąteczne zamieszanie było jak powrót do dzieciństwa, do beztroskiej krainy szczęśliwości... ale potem przychodziły święta, które zawsze pozostawiały jakiś niedosyt,  choćby nie wiem jak się starała. Trudno się było pogodzić z niemożnością powrotu do edenu, jakim były najwcześniejsze lata jej życia. Teraz musi rozebrać choinki, pochować figurki bałwanków i mikołajów, które zdążyły się w międzyczasie pokryć warstwą kurzu. Nie znosiła tego robić. Co roku obiecywała sobie, że już więcej nie da się nabrać i następnym razem nie weźmie udziału w tej zbiorowej histerii, zwanej gwiazdką. Jednak upływ czasu łagodził wspomnienia i co roku na nowo budziła się nadzieja, że tym razem może się uda, choć o krok przybliżyć się do idealnych świąt, których wspomnienie z upływem czasu nie bladło ani trochę. Błąkała się po domu, szukając wczorajszego dnia.
 Pomstowała na swoje rozbuchane fanaberyjnie "zdolności dekoracyjne", których efekt wisiał nad nią teraz niczym miecz Damoklesa. Jakby tego było mało od paru dni nic nie napisała na swoim blogu, który od jesieni nadawał tempo i sens jej szarej egzystencji. Wieczorami siadała przed komputerem i pustym wzrokiem wpatrywała się w klawiaturę. Czasem stukała w czarne przyciski, ale litery nie chciały się układać w nic sensownego.  Bezowocne wieczory i coraz bardziej żałosne dekoracje nie nastrajały jej optymistycznie do życia. Nie mogąc znaleźć w sobie siły i ochoty do sprzątania, rozmyślała jak to się stało, że zaczęła pisać blog. Czy była to chęć pochwalenia się swymi robótkami, których było pełno w domu. Leżały na stołach i stoliczkach, wisiały w oknach, a część z nich zalegała półki w szafkach, nie ciesząc niczyich oczu. Czy to na pewno był powód? Myślała intensywnie, uparcie szukając spiritus movens tego przedsięwzięcia.  W końcu porzuciła to zajęcie, uznawszy je bezcelowe.
- W sumie co to za różnica - pomyślała - gorzej, że wena mię opuściła i nijak jej do powrotu zachęcić nie mogę.
Miała świadomość, że kolejny post  to jest "być albo nie być" w blogowym świecie. Publikacje kolejnych postów, zaczęły wyznaczać jej miejsce w wirtualnym świecie. Poznała ludzi do których poczuła szczerą sympatię, czekała na ich komentarze... Rutyna szarego dnia została zastąpiona przez radosne wyczekiwanie. Późnym wieczorem żeby nie powiedzieć nocą siadała przed monitorem i zaglądała na inne blogi. Inni uchylali drzwi do swych domów a ona przez tę małą szparkę mogła zaglądać do wewnątrz i uczestniczyć w wydarzeniach, którymi inni chcieli się podzielić. Często bywała wzruszona, czasem zdziwiona. Zachwyt mieszał się z niesmakiem. Bywały blogi, które odstraszały ją materializmem, który wionął z każdego zdania i zdjęcia. Na te nigdy nie wracała, ale częściej spotykała blogi, które wydawały jej się rajskimi wysepkami wśród wzburzonego morza. Te miejsca pokochała, czasem z wzajemnością a czasem zadowalając się jednostronną obserwacją. Niemoc twórcza jaka stała się jej udziałem przez ostatnie dni, szczerze ją przerażała. Obawa przed wtrąceniem jej w niebyt wirtualny,  powodowała drżenie rąk i przyspieszony oddech. Ze strachem patrzyła jak "szara godzina" zamienia się w noc. Spojrzała na wiklinowy koszyk pełen kordonków, na psa który spał snem sprawiedliwego na swoim ulubionym fotelu i nagle poczuła, że coś jest nie tak. Nie potrafiąc wyartykułować swego wrażenia, spojrzała jeszcze raz na fotel. Wszystko było w porządku, ukochana psica spała do góry kółkami. To nie to... Obróciła się i popatrzyła jeszcze raz na koszyk. Nie dowierzając własnym oczom, nerwowo zamrugała  i wyszeptała
  - Ja chyba zwariowałam albo to jest jakaś "fata mrugana".
W koszyku wśród kłębków kordonka siedziała mała babuleńka. Miała na sobie rozciągnięty dres a jej uczesanie jako żywo przypominało fryzurę pt. "piorun w miotłę strzelił".  Siedziała na małym kłębuszku, z nonszalancko założoną nogą na nogę, swobodnie opierając się o inny kłębek, W maleńkich rączkach szybko migało szydełko. Zosieńka na przemian zamykając i otwierając oczy, uparcie starała się usunąć sprzed swych oczu wizję, która według ogólnie przyjętych zasad, kwalifikowała ją do grona osób, mających "kuku na muniu". Wprawdzie grupa inwalidzka znacznie zwiększyłaby jej szanse na rynku pracy, ale po pierwsze przywykła do braku atrakcyjności ( nie dość, że kobieta to jeszcze z pięćdziesiątką na karku) a po drugie kołatało się w niej wrażenie, że leki dla tej kategorii chorych do tanich nie należą. Zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Wzięła głęboki wdech i ...   i nic się nie zmieniło. Babuleńka siedziała na kłębku i zatroskana przyglądała się poczynaniom Zosieńki.
- Kim ty jesteś? - wydusiła z siebie Zosieńka. Miała nadzieję, że brak odpowiedzi pozwoli jej uznać omam za niebyły, Niestety odpowiedź padła głośno i wyraźnie.
- Twoją muzą.
- Muzą?!
Zdziwienie Zosieńki nie miało granic. W jej wyobraźni Muza jawiła się jako młoda bogini dzierżącą w swych dłoniach kitarę lubo inszą jakąś lirę. Wygląd babuleńki nijak się miał do tych wyobrażeń.
- Ale dlaczego tak wyglądasz i nie masz liry albo jakiegoś innego instrumentu - bezładnie wyrzucała z siebie potok słów.
- Jaki twórca, taka muza - padła odpowiedź, która Zosieńce zamknęła skutecznie usteczka. - Wzywałaś mnie i oto jestem - oznajmiła uśmiechnięta Muza.
Zosieńce trudno było pogodzić się z myślą, że posiada regularne halucynacje, ale ciekawość wzięła górę. Wziąwszy się na odwagę zasypała babuleńkę pytaniami.
- Weź na wstrzymanie - przerwała jej Muza -ja tu nie po to jestem, żeby robić u ciebie za encyklopedię.
- Jak nie chcesz odpowiadać na moje pytania, to po co? - warknęła niezadowolona Zosieńka.
- Aby przynieść Ci natchnienie - co powiedziawszy, zniknęła.
Zosieńka rzuciła się do koszyka, szukać maleńkiej rozczochranej muzy.Niestety jej wysiłki nie przyniosły spodziewanego efektu. Babuleńka jakby się pod ziemię zapadła. Zosieńka podnosząc się z klęczek złorzeczyła swojej łatwowierności. Dała się ponieść własnym imaginacjom. Muza zniknęła a natchnienia jak nie było, tak nie ma. Zaczęła się zastanawiać nad swoją dziwną skłonnością do fantasmagorii, kiedy psica pchnęła w jej kierunku kłębek kordonka, który w czasie przeszukiwania koszyka wypadł na podłogę. Odruchowo podniosła go a po chwili wzięła szydełko i zaczęła robić serwetkę.
     Tej nocy palce Zosieńki długo stukały w klawiaturę. Obok leżała zaczęta robótka, z kordonka w pięknym odcieniu czerwieni wyłaniała się serwetka, gęsto upstrzona serduszkami. Psica  na zmianę spoglądała to na swoją pańcię to na kłębek kordonka, leżący nieopodal, na którym przysiadła maleńka babuleńka - muza VI kategorii.







sobota, 11 stycznia 2014

Pasmanteria czyli siła przyzwyczajenia

  Nieodmiennie co miesiąc nadchodzi ten moment, kiedy zasoby finansowe ulegają wyczerpaniu, tudzież lodówka zaczyna zionąć pustką bez mała kosmiczną. Brak gotówki w miejscu gdzie nie ma  żadnych sklepów można znieść, ale pustoszejąca lodówka wywołuje niepokój u Ślubnego. Ślubny jest mężczyzną stuprocentowym i jako taki przykłada ogromną wagę do posiłków. Widmo głodowych racji żywnościowych skutecznie go mobilizuje, do zorganizowania wypadu do miasta. Wypad do miasta to brzmi niewinnie, ale mnie od razu wyobraźnia podsuwa obrazy sznurów samochodów, ludzi spieszących się nie wiadomo gdzie i wszechobecnego hałasu. W związku z tym, że wyobraźnię posiadam wybujałą nadmiernie, to i do wypadów do miasta czuję awersje niebywałą. Po dwóch dniach gróźb i próśb oraz sporządzeniu szczegółowej listy zakupów, zostałam dziś podstępem wywabiona  z domu i zanęcona do auta. Jak już wsiadłam, to drzwi się zamknęły i pomknęliśmy z zawrotną prędkością 70 km na godzinę, bowiem zwolennikiem szybkiej jazdy też nie jestem. W mieście było jak zwykle. Najpierw jazda w labiryncie gdzie nagrodą jest miejsce parkingowe, potem spotkanie z bankomatem, gdzie dowiedziałam się, że 500 nie da się podzielić przez 10 i mam wybrać inna kwotę. Ów komunikat wywołał we mnie taką konsternację, że przez dłuższą chwilę miałam wrażenie, że albo nie umiem czytać albo liczyć. Czytanie opanowałam w wieku lat pięciu, humanistką w szkole byłam dobrą, żeby nie powiedzieć bardzo dobrą, więc to nie to, odczytuję prawidłowo. Poszukałam wzrokiem u mego Ślubnego  poparcia moich umiejętności matematycznych i znalazłszy w nich potwierdzenie, że dobrze liczę i 500 da się podzielić przez dziesięć, poczułam się jeszcze bardziej oszołomiona. Koniec końców po kilkukrotnym wpisywaniu tej samej kwoty, kochany bankomacik doszedł do wniosku, że wyżej wymieniona suma, jednak da się podzielić przez dziesięć i łaskawie wypluł naszą gotówkę. Poczułam się dziwnie  zmęczona tym przekomarzaniem i  pragnęłam tylko odwalić pańszczyznę i wrócić jak najszybciej w pielesze domowe. Udaliśmy się spacerkiem w kierunku parkingu oddalonego o dobrych parę ulic dalej.  Po przejściu paru metrów, usłyszałam pytanie Ślubnego.
 - To teraz idziemy do pasmanterii?
 - Nie, wszystko mam, idziemy do auta- odpowiedziałam pragnąc dostać się jak najszybciej do domu.
Po paru krokach, pada kolejne pytanie.
 - Na pewno nic nie potrzebujesz z pasmanterii? - Ślubny nie odpuszczał.
 - Nie, na razie haftuję i wszystko co mi do szczęścia potrzebne posiadam w domu - odpowiedziałam akcentując wyrazy "domu" i "szczęścia" coby tą misterną aluzją, dać do zrozumienia, że w tej chwili szczytem mych marzeń jest szybki zakup artykułów niezbędnych do życia, potocznie zwanych spożywczymi a następnie wraz z nimi udanie się do naszego domostwa.
 Myli się ten co myśli, że to koniec rozmowy, po chwili nastąpił ciąg dalszy.
 - Ja cię proszę, idź do pasmanterii! - wyrzucił z siebie jednym tchem Ślubny.
 - ??????? - przedziwne pragnienie mej drugiej połówki spowodowało chwilowy zanik funkcji artykulacyjnych - Na Boga, dlaczego?! - wykrztusiłam w końcu z siebie.
 -Bo zawsze chodzisz a jak nie idziesz, to człowieka strach bierze, co się dzieje, źle się czujesz, czy co - wyrzucił z siebie jednym tchem.
 - W takim razie, zrobię to dla ciebie, chodźmy do pasmanterii - łaskawie dałam się namówić.
Tak mnie tym rozśmieszył, że pozostałą drogę do pasmanterii, odbyliśmy chichocząc i szczebiocąc jak dwa wróbelki, dając tym samym wiele do myślenia mijającym nas przechodniom. Z przybytku wyszłam z jednym kłębkiem kordonka, co wywołało komentarz.
 - Tylko jeden? Myślałem, że weźmiesz sobie więcej...
No i jak tu nie wierzyć przysłowiom, ludziska od dawna powiadali, że przyzwyczajenie to druga natura  człowieka.

 Po takim wstępie, reszta zakupów przebiegła śpiewająco. Oprócz produktów powszechnie zwanych spożywką, zakupiłam jeszcze foremkę do ciast w kształcie muszelek. Bez dalszego namawiania, dając się ponieść "wiosennej" aurze, nabyłam także dwa "zielone", które wyraźnie emanowały w moją stronę - weź mnie, weź mnie... to wzięłam. Ślubny rzuciwszy okiem na nowy nabytek, mruknął pod nosem - Czyżby naprawdę już nadchodziła wiosna?

Oto  kociaki zaczęte jeszcze  przed świętami.
Plastikowa kanwa, dobór nici fantazja ułańska  na podstawie fotki.

Nowy nabytek foremkowy - muszelki.

"Zielone", które zapragnęły zamieszkać wraz ze mną ;)



środa, 8 stycznia 2014

Marzenia czyli chciałaby dusza do raju...

   Naszykowałam sobie miseczkę migdałów i rodzynek, po czym  udałam się do mojego okienka na świat czyli komputera.  Te bakalie to w związku z tym, że żołądek po świątecznym obżarstwie odmówił współpracy w dziedzinie trawienia dalszych słodkości, a szczęki przyzwyczajone do mielenia, żądają dalszego zajęcia. Przeglądam sobie blogi, żuję i chrupię na zmianę i widzę, że w światku blogowym nadal przewijają się postanowienia noworoczne. Chcąc nie chcąc, me zwoje mózgowe zaczęły przetrawiać otrzymane informacje i po chwili pojawiło się pytanie - skąd się bierze ten run na te postanowienia?  Po trzech migdałach i garstce rodzynek doszłam do wniosku, że przyczyną wszystkiego są marzenia. Ja nie robię postanowień, czyżbym nie miała marzeń?
   Pamiętam moje pierwsze marzenie. Byłam wtedy jeszcze maleńkim pacholęciem. Najedzona byłam, dach nad głową posiadałam, takoż inne potrzeby emocjonalne zaspokajane były rzetelnie i na czas, toteż moim marzeniem były zabawki. Jednak jeśli ktoś z Was pomyśli, że marzyłam o lalce czy jakiejś innej zabawce to się grubo myli. Marzenie posiadałam, można by powiedzieć takie więcej hurtowe. Codziennie z moją rodzicielką udawałam się na zakupy do pobliskich delikatesów. Na trasie był sklep z zabawkami, gdzie macierz moja, rozumiejąca pewnikiem me tęsknoty, zatrzymywała się i pozwalała nakarmić me zgłodniałe oczęta upragnionym widokiem. Sklep był ogromny miał trzy duże witryny na których moim ślepkom jawił się raj wymarzony.  Moje marzenie było związane z tym sklepem. Co wieczór fantazjowałam, jak to przez przypadek zostaję w nim po zamknięciu i przez całą noc mogę się bawić do woli w mym wytęsknionym edenie. Byłam wtedy małym człowieczkiem i marzenie jak widać było skrojone na moją miarę.
  Czas biegł nieubłaganie i latek przybywało. Nie wiadomo kiedy marzenie  o spędzeniu nocy w sklepie z zabawkami zbladło i znikło nie doczekując się realizacji. Przyszedł czas na inne marzenia. wchodziłam powoli w okres dojrzewania i wściekłe, i ogłupiałe hormony galopowały po moim organizmie. Nie ma co się oszukiwać, wpływ na moje mrzonki miały w tym czasie niewątpliwie. Miejsce sklepu z zabawkami zajęło marzenie o sławie. Sława miała być ogromna i światowa, kto wie może nawet kosmiczna. Oczyma wyobraźni widziałam hołdy składane mej osobie, autografy rozdawane na prawo i lewo... i wiecie co tylko jednego, nigdy nie udało mi się ustalić, z czego ta sława miałaby pochodzić. Spokojny czas dzieciństwa był już za mną a okres logicznego i rozumnego myślenia dopiero przede mną, na razie hormony szalały a wraz z nimi moje rojenia o sławie. Kiedy burza hormonów miała się już ku końcowi,  marzenie o sławie zostało odłożone na półkę między bajki i tam też do dziś stoi.
   Dorosłam, wyszłam za mąż, urodziłam dzieci i moje marzenia  stały się takie same jak tysięcy innych, żeby raz dziennie coś ciepłego zjeść i coby do pierwszego starczyło. Lubiłam zawsze serial "Noce i dnie" i nie raz zazdrościłam Barbarze jej marzenia-wspomnienia o Tolibowskim i nenufarach. Mój "Tolibowski" siedział obok i marzył o tym samym co i ja (znaczy się o tym ciepłym posiłku i żeby starczyło do pierwszego, z jedną różnicą, pewnie jeszcze chciał, żeby żona się go nie czepiała po przyjściu z pracy). Lata mijały i twardy realizm życia przegonił gdzieś marzenia, zostały tylko małe chętki i pragnienia.
    Jednak dopóki ten bal zwany życiem trwa, dopóty nadzieja, że jeszcze zacznę marzyć... Kto wie o czym? Może o przejęciu władzy na całym świecie. Oj działoby się, działo... Może o spotkaniu z Kosmitami. Można by mnie podrzucić im jako broń biologiczną... Może o tym żeby napisać książkę i nie zostać zapomniana.... Kto wie, o czym jeszcze będę marzyć, kto wie... Choć po przeczytaniu ostatnich zdań, zastanawiam się czy marzenia powinny się spełniać. Ponoć jeśli bogowie chcą kogoś ukarać to spełniają jego marzenia. Co ja bym robiła teraz całą noc w sklepie z zabawkami? Ogromna sława - teraz kiedy cenię spokój i prywatność, oj byłoby ciężko... No a gdybym została władcą świata to z kolei inni mieliby przechlapane. Chyba jednak marzenia odłożę na półkę z książkami, jeszcze tam trochę miejsca jest...

O cym marzy mały piesek?


Może o kości większej od siebie....

.... a może o spokojnym śnie?

sobota, 4 stycznia 2014

Postanowienia noworoczne czyli obiecanki cacanki

   Rozczochrana, w starym szlafroku powłócząc przydeptanymi kapciami, snułam się pozornie bez celu po kuchni. Pozornie, bowiem mojemu pałętaniu przyświecał jasny cel - śniadanie. Apetytu nie czułam, jednak rozum podpowiadał, że koło południa należy bezwzględnie dostarczyć strawy, wycieńczonemu organizmowi. Toteż ulegając tej życiowej konieczności, przystąpiłam do działań, które miały się zakończyć porannym posiłkiem.  Kiedy kanapki stały już na stole a zapach herbatki unosił się, przyjemnie drażniąc me nozdrza, nagle moja psyche bezwzględnie zażądała strawy duchowej.  Jedyną dostępną w kuchni rozrywką, oczywiście oprócz zmywania jest radio. Włączyłam i wokół mnie zaczęły rozbrzmiewać dźwięki karnawałowych przebojów. Prawdę mówiąc wątpiłam czy to zaspokoi głód duchowych uniesień, ale trudno jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Zasiadłam za stołem i poczęłam śniadać. Niestety po chwili podkład muzyczny, do którego zaczęłam się przystosowywać, został zastąpiony przez dyżurny temat o tej porze roku czyli postanowienia noworoczne. Słuchacze, którym udało się dodzwonić do studia, radośnie oznajmiali prowadzącym, jakież to nowe koncepcje ich nawiedziły i jak te zamiary mają zamiar przekuć w rzeczywistość. Ściamkałam ostatnie kęsy pogrążona w zadumie, bowiem uświadomiłam sobie, że jakoś na tym polu nigdy wielkich osiągnięć nie posiadałam. Chociaż właściwie dlaczego teraz mam podejmować takie wyzwania? Czyżby zmiana jednej cyferki na kalendarzu miała być powodem rewolucji w moim życiu?
  Pogrążyłam się w zadumie... w sumie może by i wypadało coś sobie obiecać. W końcu człowiek zwierzę stadne, jak inni to ja też ... Zaczęłam intensywnie myśleć, próbując znaleźć coś, czemu podoła mój słaby charakter. Chciałoby się napisać, że praca szarych komórek nabrała tempa ale powiem wam szczerze, że była to praca na jałowym biegu. Zacznę uprawiać sporty - akurat  w to, jakoś nie mogłam uwierzyć. Jak nie sport to może chociaż regularne spacery - niee, przy naszym klimacie, zawsze jest za ciepło, za zimno albo pada deszcz. Wystarczą w zupełności dorywcze wypady do lasu. W związku  z tym, że zwiększona dawka ruchu w moim przypadku jest czystą imaginacją, to i utrata wagi jest mało realna.   Co by tu jeszcze... Rzucę słodycze, temu postanowieniu towarzyszył głośny chichot. Już oczyma wyobraźni widziałam jak obojętnie mijam regały, wypełnione po brzegi mrocznymi przedmiotami pożądania w postaci batoników, wafelków, cukierków, herbatników i już prawie, prawie  mijam strefę zakazaną gdy mój wzrok pada na krówki... Faktycznie śmiechu warte, równie dobrze mogłabym obiecać sobie, że przestanę oddychać. Powinnam zejść na ziemię i zacząć rozpatrywać bardziej realne możliwości... Kombinowałam jak przysłowiowy koń pod górkę, zastanawiałam się... rozważałam dziesiątki możliwości...   i tak doszłam do wniosku, że nijak dołączyć do stada podejmujących zobowiązania noworoczne mi się nie uda, albowiem jestem słabego charakteru i z góry wiem, że owe zbożne zamiary spełzną na niczym. W tym momencie mój uśpiony geniusz przecknął się na mikrosekundę i wpadłam na genialny pomysł.
  Tak też teraz wszem i wobec oznajmiam, że podejmuje twarde postanowienie,  nie podejmowania żadnych postanowień noworocznych.  Odetchnęłam z ulgą, udało mi się dołączyć do stada, bez wywoływania u siebie wyrzutów sumienia, które niewątpliwie dopadły by mnie po nie dotrzymaniu obietnic danych samej sobie. Wilk syty i owca cała. A tak na marginesie, jak to jest, że tak łatwo odpuszczamy przyrzeczenia złożone samym sobie?



Powstało w międzyczasie takie oto dziergadełko.