Powiedziałam dziś Ślubnemu, że raz mam rację ja... a raz on nie ma racji ;))
Wydawało mi się, że tak będzie sprawiedliwie , ale był oburzony... ;))
Powiedziałam dziś Ślubnemu, że raz mam rację ja... a raz on nie ma racji ;))
Wydawało mi się, że tak będzie sprawiedliwie , ale był oburzony... ;))
Weekend za pasem, więc coś słodkiego by się przydało. W zeszłym tygodniu to nie były eklerki, tylko rozpaczliwa akcja ratunkowa ;)
Ciasto ptysiowe
125 ml mleka 3,2 %
125 ml wody
50 g masła
150 g mąki pszennej tortowej
25 g mąki ziemniaczanej
5 jajek
Do rondelka wlewamy wodę, mleko, dodajemy masło i zagotowujemy. Obie mąki mieszamy ze sobą i dodajemy do gotujących się - mleka z wodą i masłem. Bardzo energicznie mieszamy, cały czas na gazie. Ja trzymam tak około minuty.
Ciasto odstawiamy do przestygnięcia. Kiedy nie będzie już parzyć przy dotknięciu, miksujemy z jajkami. Jajka trzeba dodawać po jednym! Najlepiej wcześniej wybić je do szklanki a potem delikatnie przechylając szklankę dodawać do miksowanego ciasta po jednym. Jeśli dodamy wszystkie jajka naraz to viasto się zwarzy.
Blachę wykładam papierem do pieczenia. Ciasto możemy przełożyć do worka cukierniczego i wycisnąć rozetki, ale możemy też po prostu zrobić to łyżką. Na jednego ptysia - jedna czubata łyżka ciasta.
Piekarnik nagrzewamy do 180°C termoobieg albo 200°C góra +dół. Pieczemy około 25 - 30 minut. Pieczemy na złoty kolor, można jeszcze po upieczeniu potrzymać we włączonym piekarniku 5-10 minut , ale uchylamy wtedy drzwiczki (można włożyć łyżkę, żeby piekarnik się nie zamknął ). Ptysie będą wtedy podsuszone i bardziej chrupiące .
Po ostygnięciu, kroimy na pół i nadziewamy. Ja dałam bitą śmietanę, ale można he nadziać też kremem budyniowym. :)
Bita śmietana - na 250 ml śmietany (30% lub 36%) dajemy dwie łyżeczki (do herbaty) cukru pudru. Jeśli ptysie maja być na "zaraz" nie dodaję nic więcej, jeśli mają postać dłużej w lodówce dodaję fix do śmietany.
Na spacerze z psem.
-O! Popatrz SMS! - wykrzyknęłam radośnie do Ślubnego.
- Skąd wiesz, przecież nie mamy telefonów przy sobie?! - odrzekł zdumiony mój małżonek.
- Przecież widzę- uparcie powtórzyłam, radośnie chichocząc.
- Jakim cudem to widzisz?! - nadal nie dowierzała moja druga połówka.
- Popatrz na ścieżkę przed nami - odparłam radośnie.
Przed nami na ścieżce dreptał gołąb pocztowy z szeroką obrączką na nóżce. Jak nic SMS całą gębą. W czasach przedinternetowych i przedtelefonicznych, i przedtelegraficznych gołąb pocztowy "robil" za SMS-a.
Zauważyłam, że trudniej jest napisać parę zdań niż długą epistołę. Słowa płyną i płyną, układając się w długie zdania, jakby swoją ilością miały mnie ochronić ...
Dziś mam za sobą nie najlepszy dzień. Wiem, wiem że w pewnym wieku jak się czlowiek budzi i nic go nie boli to najprawdopodobniej ... nie żyje ;) Jednak dzisiaj parametry mojego jestestwa były zdecydowanie poniżej średniej. Zaczynam rozumieć dlaczego starzy ludzie... wróć! ... ludzie młodzi inaczej mają tendencję do narzekania na wszystko. Szkoda, że nie mogliście mnie dziś widzieć i słyszeć. Chlebek był za miękki, masło zbyt maślane, słońce za mocno świeciło, woda była za mokra a moja ulubiona herbata dzisiaj wyjątkowo źle się zaparzyła... Nawet gdybym dostała gwiazdkę z nieba to rez bym narzekała! ;)
Tylko haftowanie było super. Umoszczona w poduszkach na fotelu, siedziałam i rytmicznie wbijałam igłę w kanwę. W górę i w dół, w górę i w dół... krzyżyk za krzyżykiem przybywał, odsłaniając uśmiechnięte buźki bałwanków.
Jako nieletnie pacholę żywiłam nadzieję, iż będąc w wieku podeszłym dożyję czasów dostatnich. Marzyly mi się wycieczki weekendowe na Księżyc, roboty domowe... Pisząc roboty domowe nie mam na myśli robota kuchennego, pralki automatycznej, czy rumby wyjącej godzinami. Marzył mi się robot - automat, który zrobi to wszystko, co wyżej wymienione urządzenia bez mojego nadzoru i we względnej ciszy. Jednym z moich cichych marzeń była też kabina holograficzna ... że nie wspomnę o wyższym poziomie medycyny.
Na razie mam tablet, internet i duży telewizor. Dobre i to ;))
Haftuję, patchworkuję, szyję ręcznie, szydełkuję, dekupażuję, wypiekam a w wolnych chwilach by się nie nudzić zajmuję się zielonym do góry. ;)
Od razu wszystkich uprzedzam nie jestem posiadaczką tzw. ręki do kwiatów. Takową posiadała moja babcia po kądzieli. W domu i ogrodzie wszystko co było zielone bujało u niej jak wściekłe. U mojej mamy w grę wchodziło tylko zielone doniczkowe, z racji tego iż do mieszkania w centrum miasta wojewódzkiego ogród nie był dołączony. Zielone u mojej mamy rosło, ale miało jedną drobną przypadłość. Na dwa trzy dni przed jej zachorowaniem, wszytko zielone w mieszkaniu zaczynało więdnąć. Wyraźnie było widać, że im coś doskwiera, tak jakby wyczuwały nadchodzącą chorobę ich opiekunki. Sytuacja była stresogenna i moja mama ograniczyła się do sanseviery, kliwii oraz paprotek, które rosły oszałamiająco na wschodnio-poludniowym parapecie. Nie pytajcie mnie jak to możliwe (?!). Ja w początkowych latach mojego samodzielnego życia w pełni zasłużyłam na miano "seryjnego zabójcy " zielonego, dopóki nie odkryłam, że przyczyną tego nie był brak opieki, ani też niewłaściwa opieka, jeno jej nadmiar. Po prostu zaglaskiwalam kota a właściwie rośliny na śmierć! Teraz zaglądam, doglądam czasem nawet przesadzę, ale w przerwach zapominam i tylko patrzę :)
Poniżej zdjęcia moich dwóch nowych nabytków - sanseviera zakupiona w Dino. Skłonność do nich wyniosłam z domu. Sansę Black Coral dostałam nawet we wianie po zamążpójsciu. Ogromną w wielkiej glinianej donicy. :)
Na powyższych zdjęciach jest egzemplarz z dwiema małymi odnóżkami .
Ta nie ma odnóżek ale ma ladniejszy pokrój.
A tu filmik dla chętnych do obejrzenia moich nowych nabytków "w ruchu" ;)
Ciasto ptysiowe to jedne z moich ulubionych, bo zawsze było bezproblemowe. Jakimi drogami biegły moje myśli, kiedy postanowiłam wypróbować nowy przepis, tego nie wie nikt - nawet ja ;) Zaczelo się od tego, że kartkowałam książkę kucharską Cukiernia Lidla. Moje oko utknęło na eklerach kawowych a mój żołądek zaczął skandować - "Robimy to, robimy to!". Nie będę się przecież opierać moim własnym integralnie ze mną połączonym organom. Robimy to robimy ! ;) W pierwszej chwili z przepisu książkowego miał być tylko krem, ale jak szaleć to szaleć, podjęłam decyzję - jak się później okazało brzemienną w skutki - by ciasto zrobić też z nowego przepisu. Przygotowałam składniki ( mleko, wodę, masło oraz szczyptę soli), zagotowałam i dodałam mąkę. Trzymając garnek na gazie energicznie mieszałam około minuty, może trochę krócej. Garnek z zawartością odstawiłam do przestudzenia a w tym czasie wybiłam do szklanki trzy jajka i postawiłam w stan gotowości mikser ręczny. Ciasto się studziło a do mnie docierało, że coś jest nie tak z proporcjami... że tych jajek jest za dużo. Jednak wątpliwości zdusiłam w zarodku , ba nawet sama siebie zbeształam w myślach. Oj, Zośka Zośka mistrzów cukiernictwa zachciało ci się poprawiać! Przepis jest, działaj zgodnie z nim! Toteż pokornie pochyliwszy głowę do ucieranego mikserem ciasta zaczęłam po jednym dodawać jajka. Jedno jajko wszystko dobrze, drugie jajko jest ok... i tu w głowie zaczęła wyć syrena, bowiem ciasto wyglądało idealnie, ale przepis bezwzględnie nakazywał dodać trzecie. I co zrobiłam? Miast zaufać własnemu doświadczeniu i poprzestać na dwóch, dodałam trzecie. Niestety wierność instrukcji skończyła się klapą. Ciasto było zdecydowanie zbyt rzadkie by dało się szprycą wycisnąć eklerki. Wypadałoby wyrzucić i zrobić drugie, ale lata oszczędnego gospodarowania odcisnęły na mej duszy nieodwracalne piętno. Wyrzucić? Jedzenie?! Toż to grzech! Wylałam na papier do pieczenia takie placuszki i wstawiłam do piekarnika175°C termoobieg na około 25 minut (do zrumienienia). Potem placuszki ostrożnie przekroiłam, ubiłam śmietanę, zrobiłam polewę kakaową i przystroiła tą klęskę jak umiałam;))
Oto przepis na eklerki
45 ml mleka 3,2 %
45 ml wody
20 g masła
50 g mąki pszennej tortowej
10 g mąki ziemniaczanej
3 jajka ( jeśli chcecie by wyszły wam takie placki, jeśli mają być eklerki weźcie 2)
szczypta soli
Po tym wszystkim sprawdziłam w internecie, że przy tym przepisie wiele osób pisało, że ilość jajek jest zawyżona. Mogłam wcześniej sprawdzić opinie, ale jak to pisał setki lat temu Kochanowski - "Mądr Polak po szkodzie, lecz jeśli i z tego życie nas zbodzie, nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą i po szkodzie glupi." Pozostaje mi żywić nadzieję, że nie wpiszę się w proroctwa Mistrza Kochanowskiego ;)
Zdarzyło mi się w życiu złapać na pędzie bez umiaru. Przeliczając resztki w portfelu, myślałam aby do pierwszego. Zmęczona pracą w środku tygodnia, spoglądałam na kalendarz - aby do piątku. Nie mogąc ogarnąć domu,dzieci, ogrodu, remontu, powtarzałam w myślach aby do lata, do urlopu...
Żyjemy byle do piątku...
Byle do świąt...
Byle do wyjazdu...
Byle do lata...
Byle do urlopu...
Byle jak...
Życie przecieka nam między palcami. Poganiamy je sami nie mogąc doczekać się świąt, wypłaty, urlopu... A życie mija niczym pstryknięcie palcami, dopiero co się zaczęło a już się kończy ...
Bywa, że słyszymy pod swoim adresem przykre i złośliwe przytyki. Kiedy z wyrzutem patrzymy na autora "ciosu", pada sakramentalne - " No co ty na żartach się nie znasz? Żartowałem/am!"
A co jeśli ludzie w żartach, wypowiadają się najszczerszej? Hasło "żart " bywa bardzo często słowem- wytrychem, który ma uniemożliwić reakcję z naszej strony. Czy żart może mieć złośliwe zabarwienie? Czy żart, skecz, kabaret usprawiedliwia każdy nietakt?
Ukladam pasjansa. Grupuję karty w równe rządki zgodnie z narzuconymi sobie zasadami. Nie wiedzieć czemu ta półautomatyczna czynność przynosi ukojenie moim skołatanym nerwom. Rzucam pytanie w myślach a potem nonszalancko układam kartę na karcie, udając przed samą sobą brak zainteresowania. Dopiero kiedy ze stołu schodzi ostatnia karta, w głowie wybuchają fajerwerki... udało się! A potem znowu i znowu... kolejne pytania i nadzieja zagubiona w talii kart...
Utwierdziłam się w przekonaniu, że lato nie dla mnie. Wbrew pozorom mam mniej energii a moje dolegliwości nasilają się. Co z tym fantem zrobić? Nie wyjadę na 3-4 miesiące, bo mnie na to nie stać, a zresztą nawet gdybym wygrała w totka to i tak nigdzie bym nie wyjechała. Dlaczego? Ano dlatego, że mam naturę hobbita ;) Najlepiej czuję się we własnym domu. Oczywiście kiedy byłam mloda i piękna podróżowałam, zwiedzałam... choć już wtedy czułam, że to nie dla mnie. Wracając do meritum , za latem nie przepadam, wyjechać ani mogę, ani nie chcę. Trzeba jakoś się ochłodzić! Klimatyzacja przy moim zdrowiu nie wskazana, moczyć godzinami się nie lubię. Przy zbyt długim kontakcie z wodą, rodzi się we mnie obawa, że nie daj Boże skrzela mi wyrosną ;) Postawiłam na psyche! Wmówię sobie, że jest chłodniej niż naprawdę. Sposoby na wszystko mam robótkowe, wiec zaczęłam haftować motywy gwiazdkowe. Z tych małych hafcików mają powstać zawieszki na choinkę i nie tylko. Najpierw wyszyję maaasę hafcików a potem będę je wykańczać zawieszkowo.
Dziś pierwszy z dlugiej serii :)